Powiedziałby pan o sobie "konserwatysta"?

 

Czy ja wiem? Takie łatki można przypisywać każdemu człowiekowi, nawet młodemu i wyznającemu współczesne trendy. W pewnym sensie jestem konserwatystą. Na to wskazuje mój wiek starczy i pewne poglądy, które posiadam. Każdy człowiek wraca do dzieciństwa, do młodości i zaczyna mu się podobać to, czego nie uwielbiał za młodu. Zaczyna tęsknić za młodością. Zaczyna być konserwatystą. Jeżeli taka jest definicja "konserwatysty", to ja nim jestem.

 

A niechęć do lobby gejowskiego w teatrze, o którym pan wspomniał w wywiadzie rzece udzielonym wspólnie z pana bratem, bierze się z pobudek estetycznych, artystycznych?

 

To nie jest niechęć do lobby gejowskiego. Mnie się pewne spektakle podobają, a inne nie. Bez względu na to, czy tam się rozbierają młodzi chłopcy czy stare kobiety. Jeżeli nie podoba mi się spektakl, sposób reżyserii, to mi się nie podoba. Czassem bez sensu rozbierani są młodzi, starzy, a najlepiej gdyby rozbierano kalekiI A gdyby liliput grał "Hamleta", to byłoby bardzo awangardowe! Nie lubię tego i uważam to za głupotę. Jak u Gombrowicza Albertynka się rozbiera, to jest to uzasadnione w sztuce. Ona ma się rozebrać. Jeżeli 10 chłopców skacze na skakance w teatrze to jest to zwykła scenka. Ale jeżeli ci chłopcy będą rozbierani, to już jest sztuka i awangarda. To mnie denerwuje. Jeżeli to jest uzasadnione – proszę bardzo. Nie mówię, że nie lubię nagości. Chętnie patrzę na piękne, młode kobiety, które się rozbierają. Nie muszę tego oglądać w teatrze, jeżeli nie widzę ku temu powodu. Jeżeli kolega w moim wieku rozbiera się na scenie, to wtedy publiczność łypie na mnie okiem i w myśli zapytuje: "Ciekawe, w jakim spektaklu on się rozbierze?".

 

Film z pana udziałem "Pod mocnym aniołem" wg prozy Pilcha, zdobył Srebrne Lwy i ogromny sukces. A podobno był pan jednym z pomysłodawców.

 

Jednym z dwóch. Jest jeszcze Jacek Rzehak. Obaj pochodzimy z Krakowa i mieszkamy w Warszawie. Spotkaliśmy się w bardzo pilchowskich okolicznościach i w pewnym momencie, chyba ja – biorę to na siebie - stwierdziłem, że dobrze by było nakręcić taki film. I zaczęliśmy do tego dążyć.

 

I chciał pan zagrać Jureczka.

 

Jurusia. Ale to było może nawet z 10 lat temu. Zaraz po tym, jak Jurek otrzymał Nike za książkę. Wtedy jeszcze mogłem Jurusia grać. Jestem w wieku Jurka Pilcha. Dokładnie ten sam rocznik. On jest młodszy ode mnie o 2 miesiące, często mu to wypominam. Wobec tego, wydawało mi się, że mógłbym grać Jurusia, ze względu na wiek. Jednak przygotowania i walka, żeby ten film powstał trwało niemal 10 lat, więc to byłoby mało prawdopodobne, żebym zagrał Jurusia. Zwłaszcza, że sprawa męsko-damska jest tam dość ważna. Rzeczywiście wtedy ustaliliśmy, że chcielibyśmy to zrobić. Ja zająłem się zgodą Jurka Pilcha, jako mojego przyjaciela.

 

I zajęło to 5 minut.

 

Tak było. 5 minut. Wtedy mi powiedział, że ktoś kto kupił prawa do nagrania, ale dodał, żebym poczekał 2 miesiące, bo nie zapowiada się, żeby film był realizowany. To Jacek Rzehak zaczął się zajmować zbieraniem pieniędzy, co wcale nie jest łatwe. I film został zrobiony. A ocena tego filmu należy do Państwa.

 

I zagrał pan doktora Granadę.

 

Doktora Granadę i doktora Swobodniczkę, bo to są dwie różne postaci. Granada to szef kliniki odwykowej, a doktor Swobodniczka z młodości Jurusia był wiecznie pijany, wiecznie palił papierosy, wiecznie kaszlał, ale był doskonałym lekarzem.

 

A alkohol w pana życiu?

 

Ostatnio jak badałem swoją wątrobę, specjalistycznym badaniem, pani doktor, śmiejąc się, powiedziała, na ile alkohol zepsuł mi wątrobę. Ten wynik to 0,00. Owszem lubię napić się alkoholu, ale bez przesady. Czasem napiję się wódki.

 

Czyli alkohol więcej dał niż zabrał?

 

Czasem coś zabrał. Ale bardzo, bardzo dużo dał. Ile rozmów przeprowadziłem z Jurkiem Pilchem, Jankiem Nowickim, które wiązały się nie z upijaniem, a popijaniem alkoholu. To rozluźnienie, które daje alkohol i właśnie te rozmowy, które się przeprowadziło. Które coś dają. Podobnie w szkole teatralnej. Końcówka lat 60. Ile nocnych rozmów w akademiku się przeprowadziło, nie tylko o d... Maryni, ale o wszystkim tym, co związane jest ze sztuką. Podobnie jak w serialu "Kiepscy", gdzie nadgłupota często staje się mądrością...

 

Myśli pan, że bycie aktorem charakterystycznym jest ciekawsze niż bycie amantem? Bo pan zaczynał od bycia amantem.

 

Byłem amantem charakterystycznym od początku. To nie wynikało z mojej wątpliwej urody, tylko z charakteru. Który nie mógł pogodzić się z tym, że nie będę ładny, gonił w pończoszkach i mówił pod balkonem wiersze do Julii.

 

Uroda była boska. Był pan podobny do młodego Marka Grechuty.

 

Może pani to już tylko na zdjęciach oglądać i wzdychać do nich. (śmiech) Wybory wynikały z mojego charakteru. Lepiej grałem w tym samym spektaklu, ale w innej inscenizacji, Edka - w "Tangu" - niż Artura. Mimo że Artur jest rolą popisową, a Edek jest drugim planem, ale za to bardzo śmiesznym i zapadającym w pamięć widowni.

 

Z drugiego planu na pierwszy przeszedł pan jako dojrzały mężczyzna. Po czterdziestce.

 

Głównie w teatrze.

 

W filmie.

 

Też, ale tam dalej nie jestem pierwszym planem. Tam też gram zwykle drugoplanowe postaci. Albo wręcz bardzo ważne epizody, jak wmawiają mi reżyser i producent. W "Skrzydlatych świniach" na czołówkę poszła moja jedyna scena, mimo że ogólnie nakręciłem ich trzy. Scena, gdzie dość mocno kląłem. Nie mogę zacytować, bo to radio publiczne, audycja przed hejnałem, a nie po godzinie 24.

 

Ale też w innych filmach pana role drugoplanowe gdzieś wchodziły na pierwszy plan. Uwielbiam pana rolę Goebbelsa z "Pitbulla".

 

Ale tam nie było głównej roli, tylko 5 głównych rol. Marcin Dorocioński, Janusz Gajos, Krzysztof Stroiński, no i ja, i Rafał Mohr. A potem jeszcze Paweł Królikowski, gdy postać Gajosa zmarła. To były główne role. Zagrałem też jedną z głównych ról w "Dublerach" i w "Zróbmy sobie wnuka". A reszta to drugoplanowe role. "Pod mocnym aniołem", czy pijany poseł w "Drogówce".

 

A  rola przyjaciela w filmie z Marianem Dziędzielem i Ewą Wiśniewską?

 

A to inna historia. Bardzo lubię tę rolę. "Piąta pora roku".

 

Miał pan grać główną rolę.

 

Tak, ale nie mogłem wtedy znaleźć czasu. Więc zamieniliśmy się z Marianem Dziędzielem rolami. Bardzo możliwe, że na korzyść filmu.

 

Fajnie jest mieć starszego brata, który wciągnie do ciekawego środowiska i pokaże ten świat. Tak jak pana brat – Mikołaj Grabowski.

 

Bardzo dobrze. Bardzo wiele osiągnąłem dzięki Mikołajowi. Wciągnął mnie do zespołu MW2, gdzie graliśmy teksty Bogusława Schaeffera, Haubenstocka. Dużo jeździliśmy też jako MW2 za granicę, jako zespół awangardowy muzyki współczesnej. Byliśmy tam bardziej cenieni niż w Polsce. Potem powstał też "Scenariusz dla trzech aktorów". Zaczął się Teatr Stu. Krzysiek Jasiński zaprosił mnie, gdy wygrałem w Toruniu "Audiencją V", czyli też tekstem Schaefferowskim. Zaproponował mi, żebym coś zrobił. Nie chciałem sam – bo monodram to jest patologia teatru. Namówiłem chłopaków: Janka Peszka i Mikołaja. Tak spektakl, "Scenariusz..." powstał w 1987 roku, a gramy w nim do dzisiaj - i to jest ewenement. Zaczęliśmy grać jako młodzi ludzie, a teraz na scenie błąkają się niemal dziadkowie. Jedynie Peszek robi to, co robił 27 lat temu. Ale on jest wiecznie żywy i wiecznie będzie stawał na jednej ręce.

 

Często pan podkreśla, że dużo rzeczy wydarzyło się w pana karierze przypadkiem. Począwszy do decyzji, żeby zdawać do szkoły teatralnej. Pana ulubionym powiedzeniem jest "chcesz rozśmieszyć Boga, to powiedz mu o swoich planach".

 

Życie każdego człowieka jest stekiem przypadków. Pani życie pewnie też jest. Ja nie marzyłem o zawodzie aktora. Chciałem się dostać do szkoły teatralnej, a nie zostać aktorem. A to jest różnica. Byłem kilka razy w akademiku, gdy Mikołaj studiował. Pojechałem tam na wagary. Zobaczyłem te wszystkie piękne dziewczyny. Poznałem Jurką Trelę, Jurka Fedorowicza, nieodżałowaną Halinkę Wyrodek, Ulę Popiel. Chciałem tam się dostać. Po co mi to? Żebym codziennie króla udawał, chorego udawał?

 

Zastanawiał się pan, czy nie przez ten przypadek, bierze się pana apetyt? Jest pana dużo wszędzie: śpiewa pan, jest pan w teatrze, kabarecie, telewizji. Teraz nawet sędziuje pan w jakimś show tanecznym, choć z tańcem niewiele ma pan wspólnego.

 

To za dużo powiedziane, że śpiewam. Dwie płyty wydałem. Coś tam jęczę. Prowadziłem też Hurtownię Książek z Agnieszką Wolny Hamkało. To była tragedia... Musiałem wszystkie te książki wcześniej czytać. A później rozmawiałem o nich albo z autorami albo tłumaczami... To wszystko wykracza poza zawód aktora, ale jednocześnie się w nim mieści. Nawet jeżeli uprawiam również kabaret, czy ten tzw. stand up. Kiedyś Leon Wyrwicz mówił o sobie, że jest monologistą. Ja też monologuję. Biorę udział w różnych programach publicystycznych, bo gadam i gadam. Ta moja gadatliwość! Czasem jestem ciekawy, czy dam sobie radę. A może już nigdy nie będę miał okazji? Etap kabaretu też zacząłem 15 lat temu. Nie robiłem tego całe życie. Najpierw delikatnie, z Jurkiem Skoczylasem, z kabaretem Elita. A potem zacząłem robić to sam. I sprawia mi to przyjemność, o ile podoba się to ludziom.

 

A sędziowanie w show tanecznym sprawia panu przyjemność?

 

Nina Terentiew zadzowniła do mnie i zaroponowała mi bycie jurorem. Miałem się zastanowić. Skonsultowałem to z paroma osobami i stwierdziłem: czemu nie? Najwyżej się nie sprawdzę, najwyżej mnie wywalą. Nie jestem fachowcem jak Ilona Pawlowicz, ale oceniam ogólny wyraz artystyczny.

 

A kto wygra?

 

Nie mogę powiedzieć, ale mam swój typ.