Wcale się nie zdziwię, jeśli ktoś za chwilę uzna mnie za totalnego idiotę. Bo oto postanowiłem publicznie udowodnić, że istnieje coś takiego, jak większa połowa! Dobre sobie, przecież każdy inteligentny człowiek (a może nawet inteligentniejszy pies) wie, że połowa jest zawsze tylko połową, i tyle. A jednak... Gdy w 1967 roku Bob Dylan przygotował pierwsze podwójne wydawnictwo historii rocka - „Blonde On Blonde”, jego nabywcy i zaraz potem przesłuchiwacze, przekonali się, że mimo iż oba wchodzące w jego skład elementy, były identyczne co do rozmiarów, wagi itd., to jednak wcale nie zawierały identycznej porcji muzyki. A zatem - i stąd właśnie moje wielkie odkrycie - wychodzi na to, że choć po wyciągnięciu z okładki jednej płyty, materialnie mamy w ręce 1/2 publikacji, to jednak ta połówka, w zależności od tego, który krążek wyjęliśmy, jest większą (czyt. dłuższą) lub mniejszą (krótszą) jej połową. A jeśli ktoś wciąż jeszcze ma jakieś wątpliwości, to przy zastosowaniu identycznej logiki, można zawsze spróbować udowodnić, że jedna lub druga połowa jest... większa pod względem artystycznym. Tu wyjaśnię, że świadomie doprowadziłem ten mój wywód do tego punktu, bo zaledwie dwa teksty temu nazad, pisałem, że trzeci longplay tria Cream („Wheels Of Fire”), był tak nierówny pod względem wartości zawartości, iż gdyby nie wspaniałość jego części koncertowej (dysk drugi), to trudno byłoby go uznać za album niezapomniany. No a ma to spore znaczenie w kontekście podmiotu tej opowieści, bo z nim, czyli z płytą „Ummagumma” Pink Floyd, jest nieco podobnie. Jest tak, bowiem niektórzy, bardzo cenią jej część koncertową, czyli krążek nr 1, a wybrzydzają na zawartość części studyjnej - krążek nr 2.

Pink Floyd. Ponieważ pisanie o historii tego zespołu, zważywszy na jego ogromną i do dziś niewygasłą popularność, wydaje mi się bezcelowe, to zajmę się tylko pewnymi z niej wyimkami. Pierwszy tyczy nazwy grupy. I nie chodzi tu bynajmniej o to, skąd się wzięła (oczywiście jak prawie każdy wiem, że powstała ze złożenia imion bluesmanów: Pinka Andersona i Floyda Councila), lecz o to, dlaczego akurat taką wybrano? No bo skoro obaj wspomniani panowie zajmowali się bluesem, to logika podpowiada, że formacja, która w ten sposób ich uhonorowała, powinna też grać bluesa. A jak wszyscy wiemy, tak nie było. Więc jak naprawdę jest z tym szyldem? Otóż kiedyś doczytałem się, że... powstał on z przypadku. Otóż muzycy rodzącego się zespołu „losowo” wyciągnęli z płytoteki Syda Barretta dwa albumy i połączyli w całość imiona ich twórców. Tym samym zrodził się najpierw The Pink Floyd Sound, który nieco później został skrócony do samego Pink Floyd.

W pierwszym okresie Floydzi byli wyraźnie podporządkowani mózgowi swojego ówczesnego gitarzysty, wspomnianego przed chwilą Barretta. I to z paru powodów. Raz, bo był on muzykiem, który (w przeciwieństwie do pozostałych) umiał grać na swoim instrumencie, dwa, bo potrafił pisać świetne teksty i trzy, bo był szalenie kreatywny jeśli chodzi o pomysły brzmieniowe. Tyle tylko, że już mniej więcej po roku okazało się, iż za jego talentami stoją narkotyki i schizofrenia. W efekcie w styczniu 68 r. do grupy ściągnięto Davida Gilmoura, który po kilku tygodniach dublowania coraz bardziej „odlatującego” Syda, został jego następcą. Warto wspomnieć, że owa roszada doprowadziła do (jak się później okazało, na szczęście tylko chwilowego) bezkrólewia w zespole, co zaowocowało dość ryzykownym pomysłem, aby nagrał album, na którym każdy z jego członków przedstawi własną muzykę niezależnie od pozostałych. No, a owocem owej idei, jest właśnie druga część wydawnictwa o tytule „Ummagumma” (podobno to dziwne słowo oznaczało w studenckim slangu w Cambridge „gimnastykę” damsko-męską, a mnie, w tym kontekście i bez korzystania ze słownika, jakoś dziwnie się kojarzy z dość prostą, ale czasem pękającą, metodą antykoncepcji).

Pierwsza, mniejsza (39 min 41 sek.) połowa publikacji to cztery utwory zarejestrowane podczas koncertów. I tak kolejno przelatują: hipnotyczne „Astronomy Domine”, które podpowiada naszej wyobraźni obrazy kojarzące się pokazami planetariach; „Careful With That Axe, Eugene” - obsesyjne, psychodeliczne, powoli narastające, a końcu wciągające nas w świat równie przerażający jak tytuł tego tematu („Ostrożnie z tą siekierą, Eugeniuszu”); „Set The Controls For The Heart Of The Sun” – które teraz, gdy słońce zaczyna nam sprawiać swoją wzrastającą aktywnością coraz więcej kłopotów, brzmi jak jakieś niebiańskie memento, oraz wreszcie „A Saucerful Of Secrets”, początkowo dziwnie rozmyte, a po paru minutach konkretyzujące się za sprawą obsesyjnych bębnów. Jednym słowem psychodelia.

Druga, większa (aż 47 min 07 sek.) połowa „Ummagammy”. Jej pierwszy fragment, 4-częściowy „Sysyphus”, to jak się łatwo domyśleć, cztery miniatury organowo-fortepianowe (z odrobiną perkusji) zagrane przez Wrighta. Mam wrażenie, że artysta, szczególnie nagrywając ich trzecią część, myślał o... Warszawskiej Jesieni. Ogólnie zakochanie się w „tym” (bez wspomagania się jakimś zielem) jest procesem prawie równie beznadziejnym jak praca Syzyfa. Prawie – bo, mnie się jednak udało! Fragment drugi, Watersowski, to najpierw balladowe i leniwe latanie nad „Łąkami Grantchester”, a potem cudaczny (ale na swój sposób wspaniały) odlot o tytule zbyt długim aby go tu zacytować. Świetne do tańca dla jakiegoś owłosionego skubańca! Część trzecia – to „The Narrow Way” Gilmoura x 3. Gitara raz tak (akustycznie), raz siak (elektrycznie) i jako urządzenie do akompaniowania (wraz całym zespołem) głosowi. Ładne! I wreszcie część czwarta – „The Grand Vizier’s Garden Party” Masona. Najpierw w flet dmucha ówczesna żona perkusisty (Linda), a potem on sam stuka, puka, piszczy, mruczy, a nawet coś rżnie i wierci. Ten finał nadaje się tylko dla odważnych.