W czasach PRL-u oglądanie w naszych kinach czy w telewizji relacji z głośnych koncertów lub festiwali z „zachodu”, było praktycznie niemożliwe. Z dwóch powodów. Raz, bo transmisje, retransmisje i filmy z tego typu wydarzeniami były na tyle drogie, że ówczesnych dystrybutorów (oczywiście były to wtedy instytucje wyłącznie państwowe) nie było na nie stać, a dwa, bo pokazywanie naszej młodzieży, jak się bawią i jak wyglądają ich rówieśnicy w wolnym świecie, mogło być niebezpieczne ze względów ideologicznych. Groziło bowiem, że nasi nagle zechcą nosić podejrzanie długie lub nastroszone fryzury, że będą ubierać się w jakieś dziwaczne lub (Włodzimierzu Illiczu uchowaj!) wyuzdane stroje, że zaczną używać narkotyków i wreszcie – a to byłoby najgroźniejsze - że będą próbować propagować hasła wolności (w pojęciu uniwersalnym) i demokracji. A wspomniałem o tym wszystkim, bo sprawiało to, że polscy rock-fani w czasach przed magnetowidowych swoją wiedzę na temat tego jak się grało, śpiewała i bawiło na światowych koncertach, czerpali głównie z albumów (oraz fotografii na ich okładkach) nagrywanych na żywo. Oznaczało to w praktyce, że nasze ukochane gwiazdy znaliśmy zdecydowanie lepiej ze słuchu niż z wyglądu.

Niestety już dokładnie nie pamiętam kiedy to było, ale chyba gdzieś na przełomie lat 70. i 80. ubiegłego wieku, zostałem poproszony o wygłoszenie prelekcji przed mającą nastąpić w jednym z krakowskich DKF-ów projekcją legendarnego obrazu „Woodstock”. Tu trzeba wyjaśnić, że Dyskusyjnym Klubom Filmowym, z racji ich formuły (organizowano w nich zamknięte pokazy, w których mogły uczestniczyć tylko osoby mające odpowiednie legitymacje członkowskie), wolno było pokazywać filmy oficjalnie nie wyświetlane w kinach. W tym konkretnym przypadku, pokazanie „Woodstocku”, możliwe było dzięki pomocy i życzliwości amerykańskiego konsulatu w Krakowie. A co do mojego słowa wstępnego, był z nim drobny kłopot, bo wtedy jeszcze filmu nie widziałem, więc w swoim wystąpieniu oparłem się na znajomości krążków dokumentujących festiwal i na artykułach, które na jego temat przeczytałem. Po półgodzinnym wykładziku, wraz tłumem obecnych przystąpiłem do oglądania rzeczonego dzieła. W efekcie tegoż, do końca życia będą mi stawały przed oczami występy Joe Cockera, Ritchie Heavensa, Jimi Hendrixa, Ten Years After, The Who i Santany. I co dość dziwne, jeśli chodzi o występ tej ostatniej formacji, najgłębiej wbił mi się w pamięć nie gitarujący Carlos Santana, lecz bębniący nieziemskie solo – Michael Shrieve.

Michael Schrieve urodził się 6.07.1949 r. w San Francisco. Już w czasie nauki College Of San Mateo zaczął grywać w szkolnym zespole jazzowym. Potem pałkerował w różnych klubach i brał udział w licznych jam session. M.in. mając 16 lat zagrał podczas improwizowanego koncertu w Fillmore Auditorium co sprawiło, że zwrócił na niego ówczesny menażer Carlosa Santany. W efekcie Shrieve został perkusistą formacji tego ostatniego i w latach 69 – 74, nagrał z nią osiem longplay’ów. Później działał jako solista wydając płytę „Automatic Man” oraz wspierał zespół Go Stomu Yamashty i takich artystów jak: Pat Travers, Stevie Winwood, Al Di Meola i Klaus Schulze. Dorzucę jeszcze, że w marcu 2011 r. czytelnicy magazynu Rolling Stone, w rankingu największych bębniarzy wszechczasów umieścili go na 10 miejscu! No a w 1981 r., wraz z gitarzystami i wokalistami - Jackiem Griffithem (pomocnik Micka Jaggera, Gary Moore’a) oraz Petem Hewlettem (miał na koncie wspieranie na żywo m.in. Carly Simon i Erica Carmena) oraz basistą i śpiewakiem Stephenem Dees (wcześniej w Hall & Oates) założyli zespół, który nazwali Novo Combo. Ich pierwszą płytę wydano jeszcze tego samego roku.

„Novo Combo” to zestaw 11 utworów, które składają się 41-minutową całość. Aby niemal wszystko wyjaśnić od razu, napiszę że materiał na tym albumie to znakomite piosenki utrzymane w klimacie białego reggae. Sądzę, że po takim ich zdefiniowaniu, większość moich czytaczy od razu pomyśli, że zespół Shrieve grał muzykę w stylu bliskim The Police. I co dziwne (bowiem można by się spodziewać, że skoro tę płytę umieściłem wśród niezapomnianych, to musi być nie tylko udana ale i oryginalna) właściwie nie zaprzeczę, gdyż to, co się na niej znalazło, w ewidentny sposób nawiązuje do tego, co na początku swojej kariery robili Sting i jego kompani. Tyle tylko, że amerykanie zdołali swojej muzyce nadać oryginalne brzmienie, które od razu zdecydowanie oderwało ich od post-punka, a wspomniane reggae połączyli z ciepłem melodyjnej muzyki latynoskiej. Co bardzo ważne, nie brzmieli banalnie, bo to co interesująco śpiewali było osadzone na prawdziwie wyrafinowanych partiach instrumentalnych. A teraz już ekspresowo: Krążek zaczynają dwa doskonałe przeboje - „Up Periscope” i „City Bound („E” Train)”, po których sypią się nie gorsze: rozkołysana rumba - „We Need Love”; połamane (ach ten Schrieve) oraz precyzyjne „Long Road”; powoli się rozpędzające „Tattoo”; motoryczne, kołyszące, doskonałe „Don’t Do That”, dość ostre „Sorry (For The Delay)”; dramatyczne „Axis Will Turn”; taneczno-rockowe „Light Of The World”; rock’n’rollowate „Do You Wanna Shake?” i wreszcie finałowe, pełne czaru „Hard To Say Goodbey”.        

 

 

 

 

 

 

Jerzy Skarżyński