Ponieważ o węgierskim rocku i najważniejszym w nim zespole, czyli Omedze, już sporo gaworzyłem, a ostatnim omówionym jej dziełem był album „Csillagok útján” z 1978 r., to teraz ruszę do przodu odbijając się od tego właśnie punktu. Tak więc po wydaniu niniejszego albumu, Omega ruszyła przewidywalnym i utartym już szlakiem. Najpierw koncerty u siebie i w bratnich „demoludach”, a potem wydanie anglojęzycznej wersji tego krążka („Skyrower”) i występy na zachodzie Europy. Ów mechanizm był powtarzany także w następnych latach, a więc gdy w 1979 r. do sklepów trafił longplay „Gammapolis” (jego angielska edycja miała taki sam tytuł), gdy w 1981 pojawiła się dziesiąta płyta zespołu – „Az arc” („Working”) i kiedy w roku 1982, opublikowano album „Omega XI”. Tyle tylko, że ten ostatni, nie doczekał się już swojego wariantu po angielsku. Być może stało się tak, bo ten krążek był nie do końca udaną próbą połączenia własnego stylu z elementami modnej wówczas nowej fali, czy nawet new romantic. Po tym potknięciu muzycy na cztery lata dali sobie spokój z nagrywaniem i zajęli się głównie działalnością koncertową i biznesową. Ta druga, w praktyce oznaczała, że należące do nich Omega Studio zajęło się nagrywaniem i promowaniem innych (głównie młodych) wykonawców, że stworzyli firmę (Mega), której celem było przygotowanie kompaktowych edycjami ich krążków oraz że zaczęli wynajmować własną aparaturę oświetleniowo-nagłośnieniową innym artystom. Warto też wspomnieć, że 1985 przyłączyli się do akcji „Live Aid”, dając dla niej specjalny spektakl, którego fragment został pokazany w ramach głównej, czyli ogólnoświatowej, transmisji telewizyjnej.

W 1986 Omega wydała album „ A föld árnyékos oldalán” i oczywiście koncertowała, a w rok później kolejny, tym razem nie najlepiej się sprzedający – „Babylon”. To niepowodzenie sprawiło, że członkowie grupy, podobnie jak klapie „Omega XI”, postanowili dać sobie na jakiś czas spokój z rejestrowaniem nowego materiału i zbyt częstym pojawianiem się na scenie. Tak się złożyło, że stan owej hibernacji zbiegł się w czasie z wielkimi wydarzeniami politycznymi w Europie i (co akurat w świecie rocka było bardzo ważne) pojawieniem się grunge’u. Ta nowa stylistyka i wybuch mody na nią, sprawiły że milczenie węgierskiego giganta przeciągnęło się aż do roku 1994. Wtedy bowiem, a dokładnie 2 sierpnia, muzycy zespołu odcisnęli swoje dłonie w Rock Cafe w Budapeszcie i dali wielki, bo dla 70 000 widzów, koncert na Nepstadionie. Wydarzenie, odbywające się w ulewnym deszczu, uświetnili m.in.: dawny filar grupy - Gábor Presser oraz szefowie Scorpions – Klaus Meine i Rudolf Schenker. Całość została zarejestrowana i wydana na płytach CD, kasetach video, a w końcu na DVD. Na fali tak spektakularnego sukcesu muzycy weszli do studia i spłodzili swój pierwszy od sześciu lat longplay – „Trans And Dance”. Po wydaniu w 1995 r. i po skomplikowanym procesie jego ściągania do Polski, przekonałem się, że owa płyta jest wspaniałym powrotem do tego co najlepsze w spuściźnie formacji, czyli do dość uprogresywnionego hard-rocka.

Zanim jeszcze uruchomimy odtwarzacz, warto wyjaśnić, że dzięki Bogu, album o niebezpiecznie brzmiący tytule „Trans And Dance”, nie miał absolutnie nic wspólnego z tańcem, a już na pewno nic z transem w jaki wpadali wtedy wyginający śmiało ciało miłośnicy techno czy house’u. Nie ma, bo za tymi trzema słowami kryło się jedno i nie mające z nimi nic współnego – transcendencja. Zresztą wydana nieco później „światowa” wersja płyty miała już nie pozostawiający żadnych wątpliwości tytuł „Transcendent”. I jeszcze jedno, w nagraniu krążka obok podstawowe składu Omegi (János Kóbor – śpiew, László Benkő – klawisze, Győrgy Molnár – gitara, Tamás Mihály – bas, Ferenc Debreceni – perkusja) wzięli udział m.in.: świetny gitarzysta Tamás Szekeres oraz grający na klawiszach Gábor Presser. No już dość - czas zacząć przesłuchanie. 57-min krążek zaczyna groźny pomruk, z którego wypływa rozmarzone intro - „Nitány”. Zaraz potem znajdujemy się między jawą a snem, bo delikatnie unosi nas, z minuty na minutę coraz bardziej się urockowiające - „Égi harangok”. Trójką jest piękne (świetne klawisze) – „Az álmodozó”, a czwórką rewelacyjne – „Minden kőninycseppért kár”. Jeden z najlepszych omegowych utworów wszechczasów! Potem lecą: „Levél – poste restante” (mocny riffowy hard-rock); „Yeshiva éneke” (znów marzymy); „Csillaglány” (dość liryczne); „Bibor hejnal” (kolejne wzniosłe i progresywne arcydzieło); „A rock-and-roll nem hagy el” (zgodnie z tytułem rock’n’roll); „Égi szerelem” - tajemnicze oraz liryczne; rytmiczne i hitowe - „Miss World” oraz finałowe i nie do przecenienia „A kereszt-út vége”.

Polak Węgier dwa bratanki, do gitary i do szklanki!

 

Jerzy Skarżyński/jgk