Skoro od dziesięcioleci nie tylko „żyję” z muzyki, ale także nią żyję, to ilekroć spotykam się z innymi jej świro-fanami (o sobie oczywiście też tak myślę), natychmiast zaczynamy o niej rozmawiać. A ponieważ najczęściej dochodzi do tego podczas niedzielnej Giełdy Płyt (ta już od 40 lat odbywa się w krakowskim w klubie „Pod Przewiązką”), to zazwyczaj moi rozmówcy są nie tylko osłuchani, ale także dobrze obznajomieni z historią rock’n’rolla. Ów fakt, jest o tyle istotny, bowiem nasze pogaduchy zwykle zaczynają się od dyskusji na temat fonograficznych nowości, a potem szybko zanurzają się w przeszłości. Dzieje się tak, bo większość weteranów z kręgu słuchaczy i „kupowaczy” płyt, uważa (z czym się osobiście nie do końca zgadzam), że rock swoje najlepsze lata ma już dawno za sobą. Zazwyczaj konkluzją takiej dysputy jest stwierdzenie, że nie ma jak albumy Beatlesów, Stonsów i wielkich zespołów zaczynających swoją działalność u schyłku lat 60. XX wieku. No a jeśli zaczynają padać jakieś kolejne nazwiska i nazwy, to prawie zawsze jest mowa o Janis (Joplin), Jimim (Hendriksie) oraz o Zeppach (Led Zeppelin), Purplach (Deep Purple), Creamie, Doorsach, Crimsonach (King Crimson), Floydach (Pink Floyd), Jethro (Jethro Tull) i o... Free! A to, że ostatnia z tych grup jest wliczana do tego zacnego grona, jest o tyle ciekawe, bo raz, istniała stosunkowo bardzo krótko, dwa, bowiem była złożona z artystów niewiarygodnie młodych i wreszcie trzy, bo tworzyła muzykę niezwykle prostą. Tyle tylko, że robiła to w sposób niebywale wstrząsający.

17 grudnia 1949 r. w Middlesborough, w Wielkiej Brytanii, w dębowej beczce z kapustą został znaleziony chłopczyk. Owego odkrycia dokonała pani Rodgers, która po konsultacji z mężem nadała jeszcze nie mówiącemu, ale już podśpiewującemu znalezisku imię Paul. W 13 lat później ów Paul, jako basista i wokalista, zaczął współpracować z równie jak on znanymi wtedy zespołami, co w końcu doprowadziło go do formacji o nazwie The Roadrunners (jej gitarzystą był jego szkolny kolega, później filar Whitesnake – Mick Moody), która po zmianie szyldu na The Wild Flowers zaatakowała Londyn. Mimo że byliśmy największą nieznaną supergrupą na świecie - jak wspominał po latach nasz bohater – nie mogliśmy ustawić żadnych koncertów. Tym samym Dzikie Kwiaty dość szybko przeszły w niebyt, a ich solista został śpiewakiem w zespołu Brown Sugar.

Mniej więcej w tym samym czasie, też w Londynie, w grupie Black Cat Bones, grało dwóch dopiero zaczynających się golić instrumentalistów. Pierwszy, gitarzysta, miał na imię Paul, szesnaście lat i był synem popularnego brytyjskiego aktora Davida Kossoffa, natomiast drugi, 18-letni perkusista, nazywał się Simon Kirke. Ponieważ tak się szczęśliwie (oczywiście dla historii rocka) złożyło, że Kości Czarnego Kota (swoją drogą fajna nazwa) nie odniosły większego sukcesu, więc Kossoff bez specjalnego trudu namówił Kirka do dezercji i połączenia sił z fascynująco oraz - co podobno było wtedy rzadkie - bardzo czysto śpiewającym Rodgersem. Wypada tu wyjaśnić, że obaj Pawłowie spotykali się już wcześniej w sklepie muzycznym, w którym dorabiający sobie „wioślarz” sprzedawał płyty „mikrofoniarzowi”. Gdy po paru spotkaniach okazało się, że cała trójka nadaje na tych samych falach, zaczęli się rozglądać za czwartym kołem do powstającego wozu i wówczas dzięki rekomendacji ze strony wspierającego ich Alexisa Kornera (jeden z „ojców” brytyjskiego bluesa) poznali świetnego basistę oraz kompozytora – Andy’ego Frasera. Ów, mimo że miał zaledwie 15(!) lat, był już wtedy eksczłonkiem Bluesbreakers Johna Mayalla! No, a gdy w chwilę potem (kwiecień 68.) Andy, Paulowie i Simon zdecydowali się na stałą współpracę, pozostało im jedynie znaleźć jakąś odpowiednią dla siebie nazwę. I wówczas Korner podszepnął im słowo – Free.

W październiku 1968 r., w ciągu jednego tygodnia, Free zarejestrowało swój debiutancki album „Tons Of Sobs”. Jego bazą był repertuar, który muzycy stworzyli i ograli w czasie koncertów w poprzednich sześciu miesiącach. Stąd o jego sile decydowało nie tylko to, jakie utwory na nim pomieścili, ale także to, na ile naturalnie je wykonali i jak szczerze w nich zabrzmieli. Tu chcę mocno podkreślić ową szczerość, gdyż tym, co w nich było najistotniejsze, była ich przeszywająca uczuciowość. I jeszcze jedno. Choć, kwartet brzmieniowo nieco przypominał Cream (bazą obu formacji był blues), to jednak istniała zasadnicza między nimi różnica. Otóż Free trzymało się zasady minimalizowania warstwy instrumentalnej na rzecz maksymalizacji wywoływanego przez nią wrażenia. Natomiast Cream często robił odwrotnie (pamiętne super-długie sola).

„Tons Of Sobs” zaczyna i kończy (opasuje klamrą) bardzo smutne akustyczno-balladowe „Over The Green Hills”. Ciarki, które po chwili jeszcze się potęgują dzięki hardrockowemu „Worry”. Pulsujący bas, łkająca gitara oraz przeszywający śpiew (Śpiące ulice zamknęły swoje zmęczone oczy / Strach co wkrada się przypełznie i będzie narastał powoli). Po „Worry” uderza w nas potężne „Walk In My Shadow”. Kiedyś podobnie będzie starał się grać Whitesnake. Jest ciężko, obsesyjnie i boleśnie za sprawą ciągle skowyczącego „wiosła” Kossoffa. I co za bas! Czwórka - „Wild Indian Woman” - działa motorycznie i hipnotycznie, a w piątce („Goin’ Down Slow”), zgodnie z tytułem, powoli idziemy w dół, kołysząc się w rytm bluesa. Potem kolejno przelatują: rewelacyjny „I’m A Mover”, w którym Fraser rozrywa nam wnętrzności gitarą basową; klasyk grupy Booker T. & MG’s - „The Hunter”, w czasie którego muzycy lecą do przodu z mocą uciekającego (przed tytułowym łowcą) stada zdesperowanych... kobiet; przerażająco piękne „Moonshine”, opowiadające mężczyźnie siedzącym w blasku księżyca na grobie ukochanej i wreszcie dość drapieżne „Sweet Tooth” łączące się z drugą częścią „Over The Green Hills”. Arcydebiut!