A było to możliwe bowiem: po pierwsze – był złożony z instrumentalistów o ogromnych możliwościach; po drugie – gdyż ci ani przez chwilę nie próżnowali i po trzecie – ponieważ nie nagrywało się wtedy (o przyczynie tego niedawno szerzej pisałem) płyt zbyt długich. Ad. 1 – Co do talentów muzyków, to warto zwrócić uwagę, że mało, iż każdy z nich potrafił rewelacyjnie grać, to do tego, obaj gitarzyści grupy (basowy - Jack Bruce i prowadzący - Eric Clapton), bardzo szybko rozwinęli się w niezwykle zdolnych kompozytorów. Rozwinęli się, bo wcześniej na ich reputację wpływało głównie to, jak interpretowali dzieła napisane przez innych. Tak naprawdę, dopiero w Kremowych czasach zaczęli sobie sami zapewniać repertuar. Ad.2 – Warto przypomnieć, że w latach sześćdziesiątych, czyli w okresie w którym działali, nawet tak słynna formacja jak Cream musiała bardzo często występować, bo ze względów technicznych (z jednej strony, stosunkowo słabe wzmacniacze, a z drugiej, bardzo duże, ciężkie i niewydolne kolumny głośnikowe) prawie nie organizowano wielkich tournee po stadionach. Stąd przy ogromnym popycie, głównym sposobem jego zaspokojenia (a i na nim zarobienia) były koncerty w niewielkich - oczywiście jak na dzisiejszą skalę - salach widowiskowych oraz klubach. A skoro owych imprez musiało być aż tak dużo, to aby ich programy różniły się od siebie, rockmani ciągle tworzyli nowe utwory. Na szczęście było to możliwe, bo nie byli jeszcze wyjałowieni. Ad. 3 – to, że ówczesne albumy miały średnio 35 min sprawiało, iż mieściło się na nich niewiele muzyki, co w praktyce oznacza, że (przy zastosowaniu miary dzisiejszych krążków CD), dwa ówczesne długograje miały rozmiar jednego współczesnego.

Jeśli napiszę, że pozwoliłem sobie na tak obszerny wstęp, bo umożliwiła mi to proporcja wydarzeń z biografii Creamu, do częstotliwości wydawania przez niego płyt, to niektórzy (szczególnie ci znający podmiot tej opowieści), mogą po trosze zasadnie wykrzyknąć: Zaraz, zaraz, ale przy omawianiu „Wheels Of Fire” trudno mówić o skromnej publikacji! Przecież ma ona aż 81 minut! Napiszę zatem - tak to prawda, bo jest ono wydawnictwem podwójnym, tyle tylko, że jej drugi element, to prawie 45-minutowy zestaw utworów nagranych na żywo. Stosując zatem wyższą matematykę, czyli odejmując 45 od 81, wychodzi na to, że dysk pierwszy (ten wypełniły utwory premierowe) ma zaledwie 36 min. A więc jednak wszystko się zgadza.

Po wydaniu albumu „Disraeli Gears” Cream jak zawsze mnóstwo koncertował. A to po Skandynawii, a to w Anglii, a to w Stanach. Co ciekawe 20 grudnia 1967 poleciał do Chicago aby... dać tam prywatny występ na urodzinach córki jednego z miejscowych biznesmenów (ciekawe ile kosztował?)! Na początku następnego roku, w Nowym Jorku muzycy kontynuowali (bo już wcześniej pracowali nad nowym materiałem w Londynie) rejestrację piosenek na kolejny longplay, a zaraz potem rozpoczęli potężną trasę po USA. Koncertów było tak wiele i były tak wyczerpujące, że zdarzyło się kilkukrotnie, iż Ginger Baker zemdlał po zejściu ze sceny, a w pewnym momencie jego zmęczenie pchnęło go nawet do próby „ucieczki” do Wielkiej Brytanii. W ostatniej chwili ściągnięto go z lotniska. Co zrozumiałe, przy tak ogromnym wysiłku oraz stresie musiały się pogorszyć (i tak przecież nigdy nie najlepsze) stosunki między artystami. Dochodziło do ciągłych kłótni i awantur. W hotelach mieszkali na osobnych piętrach, a spotykali się jedynie tuż przed wejściem na sceną. I pewnie już wtedy by się rozstali, gdyby nie dwa ważne czynniki. Jeden, to oczywiście pieniądze (zobowiązania kontraktowe), a drugi to fakt, że mimo wzajemnej nienawiści, wciąż wspaniale im się grało „na żywo”. A na ile wspaniale – to pokazała właśnie druga część „Wheels Of Fire”!

Pierwszy z „Kręgów w ogniu” to 9 piosenek studyjnych. Otwiera go piękny i wzniosły „White Room”. W tym pysznym przeboju Bruce śpiewa przejmująco, Clapton łka depresyjnie, a Baker (jak na niego) tłucze się dość oszczędnie. Pychota! Teraz po tym prawie czystym rocku pojawia się prawie czysty blues. To stylowa interpretacja „Sitting On Top Of The World” Chestera Burnetta. Choć może być niebezpiecznie (wszak to szczyt świata) kołyszemy się na boki. Eric daje, że aż strach! Natomiast „Passing The Time” (3) jest totalnym nieporozumieniem. Raz tuli lirycznie, raz męczy hałasem. Na szczęście po tym „gniocie”, przychodzi piękna rehabilitacja. „As You Said” (4) łączy folk (gitara akustyczna), zapowiedź progresji (wiolonczela) i obsesyjność. Ten temat to baza tego, co potem na swoim 3 i 4 krążku zaproponuje Led Zeppelin. Później mamy jeszcze: kolejny po „Passing The Time” autorski eksperyment Bakera - „Pressed Rat And Warthog”; riffowe, hipnotyczne i bardzo dobre „Politician”; trzecie „dzieło” perkusisty - „Those Were The Days”; stylowy oraz świetnie wykonany blues Booker T. Jonesa i Williama Bella - „Born Under A Bad Sign” i stanowiące finał tego dysku - „Deserted Cities Of The Heart”. Uczciwie pisząc, gdyby „Wheels Of Fire” pozbawione było drugiej części, to za sprawą kompozytorskiego antytalentu Bakera, nie uznał bym go za płytę niezapomnianą.

Krążek drugi - „Live At The Fillmore” zawiera 4 utwory, które zostały tak dobrane aby pokazać jak rewelacyjnie grał wówczas Cream jako zespół i aby każdy z jego muzyków mógł się pochwalić na co go stać. I tak w otwierającym płytę „Crossroads” trio bezbłędnie wykonuje swój przebój. Potem przez prawie 17 minut rządzi Clapton. To hipnotyczna wersja „Spoonful”. Obłęd! W „Traintime” (3) najważniejszy jest Bruce i jego harmonijka ustna, a w zamykającym całość 16 min „Toad”, szalejący za bębnami Baker. Gdy słucha się jego sola, to przestają dziwić owe wspomniane wcześniej omdlenia perkusisty.