Pierwotnie chciałem zacząć tak: Jestem (oczywiście, jak mi się zdaje) racjonalistą... I gdy już napisałem te słowa, uświadomiłem sobie, że mimo iż wprawdzie nie boję się przejść przez cmentarz nocą oraz iż nigdy nie widziałem, nie słyszałem, ani nawet nie poczułem ducha, to jednak... przezornie omijam łukiem czarnego kota, często odpukuje w niemalowane drzewo i - co najważniejsze - jestem przekonany, że wciąż się mną opiekuje nieżyjący już od paru lat tato. No cóż, po takiej porcji psychoanalizy, musi oczywiście pojawić się jakieś jej uzasadnienie. A zatem...

Atomic Rooster, zespół, którego dziejami i dziełami zajmę się teraz, moim zdaniem, może być, szczególnie dla wierzących w różne gusła, dowodem na ich istnienie oraz działanie. Dlaczego? Bo jego powstanie wiąże się z... piątkiem 13-tego, bo w swojej twórczości bardzo często zajmował się lękami, śmiercią, a nawet szatanem i wreszcie, bo aż dwóch z najważniejszych jego członków, zakończyło życie samobójstwem (lub przynajmniej na to wygląda)! No to do rzeczy...

Według moich domysłów i wyliczeń ciąg zdarzeń, które doprowadziły do powstania Atomowego Koguta, został zapoczątkowany nocą z 21 na 22 sierpnia 1942 roku, czyli równo dziewięć miesięcy przed przyjściem na świat Vincenta Cheesmana. Ów fakt nastąpił w Reading, w hrabstwie Berkshire, w Wielkiej Brytanii. W następnych latach Vincent najpierw bawił się, a potem bawił się i uczył w londyńskiej dzielnicy Battersea. W 1958 r. uzdolniony chłopiec zaczął pobierać lekcje gry na fortepianie, które zaprowadziły go w szacowne mury Trinity College Of Music. Już wtedy współpracował z kilkoma grupami (m.in. JC & The Machine i The Word Engine). Gdy w 1964 r. ukończył klasę teorii i kompozycji, zorganizował sobie formację o dość czytelnej nazwie Vincent Cheesman’s Blues Brothers, a gdy ta się rozpadła, działał w zespołach Big Sound i Elli. W dwa lata później, w 1966 r., założył własne The Vincent Crane Combo. A jest to o tyle ważne, bowiem pianista pierwszy raz skorzystał wtedy z pseudonimu Vincent Crane i bo od tej pory zaczął także grywać na organach. Latem następnego roku spotkał bardzo dobrze i ekspresyjnie śpiewającego studenta filozofii – Arthura Browna, z którym wspólnie utworzyli grupę Crazy World Of Arthur Brown. Szalonej (nie tylko z nazwy) formacji udało się odnieść pewien sukces, nagrać longplay, trzy single i wylansować jeden nieśmiertelny przebój - „Fire”. Co istotne, w owym czasie okazało się, że Vincent ma na tyle poważne kłopoty ze zdrowiem psychicznym (miewał ciężkie napady maniakalne), iż zespół, wcześniej niż to planowano, musiał wrócić z tourne po USA do Anglii. Ów przykry lot odbył się... w piątek, 13 czerwca 1969 r. W dwa miesiące później, będący już dużo w lepszej formie organista powołał do życia kolejną grupę. Obok niego do jej pierwszego składu wszedł były perkusista Crazy World – Carl Palmer i basista-gitarzysta Nick Graham. Nowo powstałe trio przyjęło nazwę Atomic Rooster (To wzięło się od basisty formacji The Rhinoceros. Wariował, miał depresje i sądził, że jest kogutem. Nosił nawet buty jak stopy kurczaka z jednym pazurem do tyłu i dwoma do przodu.) – tak genezę owego szyldu wyjaśnił kiedyś w jednym z wywiadów Crane.

Druga połowa roku to próby, koncerty i praca nad pierwszym albumem, który poprzedzony singlem „Friday The 13th”, ukazał się w lutym roku 70. Później najpierw odszedł Graham, którego zastąpił bardzo zdolny John Cann, za Palmera (przeszedł do Emerson, Lake and Palmer) pojawił się Rick Parnell, a tego z kolei dość szybko zastąpił świetny Paul Hammond. Tym samym ustalił się najmocniejszy skład zespołu. Potem grupa mnóstwo koncertowała, tworzyła nowy repertuar i w sierpniu nagrała drugi LP. - „Death Walks Behind You”. Dzieło trafiło do sklepów we wrześniu i zyskało sporą popularność oraz świetne oceny ze strony krytyków. A ponieważ był to pierwszy, ale nie ostatni znakomitym krążek Atomic Rooster, to tu, z zobowiązaniem do kontynuacji, przerwę na jakiś czas tę opowieść.

Ponieważ „Śmierć chodzi za tobą” jest nie tylko tytułem całej płyty, ale także i utworu ją otwierającego, to nietrudno zrozumieć, dlaczego jej początek przyprawia nas o ciarki na placach. Tyle tylko, że tym razem stoi za nimi nie tylko rozkosz powstała na skutek obcowania ze wspaniałą sztuka, lecz także... strach. Bo ta ciężko brzmiąca, mocno riffowa za sprawą gitary kompozycja, jest pełna pasującej do jej tekstu (Zamknij drzwi, zgaś światło / Będziesz się bać dzisiejszego wieczora / schowaj się przed złem / Przelicz swoich dziewięć żyć...) grozy. Potem, oczywiście jeśli jakoś udało się nam przeżyć owych 7 min i 20 sekund, dostajemy się w świat brawurowego rocka progresywnego. W utworze nr. 2 - „Vug” muzycy grają (bo to temat instrumentalny) w stylu Emerson, Lake And Palmer. Trójka – „Tomorrow Night” – to znakomity, rytmiczny i zwarty przebój. Ależ duety: gitara – fortepian i gitara - organy. Następny utwór – „7 Streets” zaczynają iście kościelnie brzmiące organy, a potem robi się właściwie hardrockowo. No a dalej: groźne intro „wiosła” wciąga w brawurowe i ciężkie „Sleeping For Years”; bliski rock’n’rolla „I Can’t Take No More” chwilami przypomina późniejszy(!) hit ELO „Don’t Let Me Down”; nastrojowe (nie licząc rockowego sola Canna w środku) „Nobody Else” uspokaja, a instrumentalny temat „Gershatzer” – w iście brawurowy i progresywno-hardrockowy sposób zamyka album. Świetny album!