„Miles Davis i ja”
Reż. Don Cheadle
Prod. USA 2015
„Miles Davis i ja” nie jest biografią wybitnego artysty, a opowieścią z dość atrakcyjnego dramaturgicznie, a zdecydowanie mniej muzycznie, fragmentu jego barwnego życia. Jego akcja rozgrywa się na przełomie lat 70. I 80., kiedy trębacz kompletnie zamilkł, oddając się wszelakim używkom i rozpamiętywaniu przeszłości. Nie wiadomo było, czy przyszłość przyniesie efektowny come back, czy całkowite odejście artysty. I właśnie wtedy do mieszkania Milesa zapukał Dave Braden, dziennikarz magazynu „Rolling Stone”, by przeprowadzić wywiad z Mistrzem, z okazji jego… spodziewanego powrotu na scenę. Na dzień dobry oberwał solidnie po nosie, ale z biegiem dni zaczęła obu mężczyzn łączyć dość specyficzna, a jednocześnie coraz silniejsza więź. Stąd polski tytuł „Miles Davis i ja”. Film ogląda się z zainteresowaniem, bo pełno w nim suspensu i nieoczekiwanych dramaturgicznych zwrotów, całość opowieści utrzymana jest bowiem w poetyce kina akcji. A więc pościgi, strzelaniny, alkohol, narkotyki, namiętne uczucie… Szkoda tylko, że samej muzyki jakby mniej, a jeśli już jest, to nie na pierwszym planie, a raczej w tle towarzyszy wymienionym powyżej „atrakcjom”. Dość paradoksalnie najlepszym dla mnie momentem filmu staje się sekwencja końcowa towarzysząca napisom, w której oglądamy fantastyczny fragment koncertu. Grają m.in.: Herbie Hancock i Robert Glasper (klawisze), Wayne Shorter (saksofon), Gary Clark Jr (gitara), Esperanza Spalding (gitara basowa), Antonio Sanchez (perkusja). I Miles Davis w bluzie z widocznym na plecach napisem: „Social music”. Można rzec: Miles Davis Social Club.
W tytułowej roli (także po drugiej stronie kamery) – Don Cheadle, nominowany do Oscara przed dekadą za główną rolę w „Hotelu Ruanda”, zdobywca Złotego Globu za rolę w serialu „Kłamstwa na sprzedaż”, a towarzyszy mu, wcielając się w dziennikarza „Rolling Stone” – Ewan McGregor, dwukrotny laureat Europejskiej Nagrody Filmowej za role w filmach: „Autor widmo” (2010) i „Moulin Rouge” (2001). Film do obejrzenia, ale przede wszystkim – do posłuchania.
Jerzy Armata