Był to piękny wieczór, pełen radości, entuzjazmu i przede wszystkim dobrej muzyki. Jubilat był jak zawsze w doskonałej formie, młodzieńczy, tryskający energią a do tego jeszcze muzyka, świadcząca o mistrzostwie krakowskiego twórcy:, lekka, fantastycznie brzmiąca, pokazująca całe piękno orkiestry. Faktem jest, że wiele ten wieczór zawdzięcza muzykom Sinfonietty Cracovii, którzy zagrali jak uskrzydleni. Trudno się dziwić. Wieczór ten był hołdem złożonym naszemu kompozytorowi, krakowskiemu. Bo choć Krzysztof Penderecki urodził się w Dębicy, to jednak prawie całe swoje życie jest związany z Krakowem. Warto dodać, że od pięciu lat kompozytor jest Honorowym Obywatelem Krakowa.
Wieczór wypełniły utwory Jubilata: Sinfonietta nr 3 „Kartki z nienapisanego dziennika”; Koncert na klarnet, smyczki, celestę i perkusję; Koncert fletowy; Trzy utwory w dawnym stylu; a także fragmenty opery „Ubu król”. Ponadto ciekawostką wieczoru stało się wykonanie Koncertu Es-dur na trąbkę i orkiestrę Haydna, klasyka wiedeńskiego, ale z kadencjami Pendereckiego. To zestawienie różnego języka muzycznego w ramach jednego utworu pokazało różnice stylistyczne, ale także ujawniło dowcip i humor Krzysztofa Pendereckiego, który w tych kadencjach nie tylko dyskutował, ale jakby wręcz przekomarzał się z Haydnem.
Zachwyciła mnie Sinfonietta nr 3 „Kartki z nienapisanego dziennika”. Utwór ten powstał dziesięć lat temu na 75. urodziny Krzysztofa Pendereckiego, ale jako kwartet smyczkowy. Został prawykonany w Warszawie i wówczas kompozytor zwrócił uwagę nie tylko na tytuł utworu, ale również, że użył w nim motyw huculski, który grywał na skrzypcach w domu jego ojciec, adwokat. Wykorzystanie tego motywu z dzieciństwa stało się dla kompozytora pewnego rodzaju sentymentalną podróżą w czasie. W cztery lata później kwartet został przez twórcę rozpisany na orkiestrę a prawykonania wersji orkiestrowej dokonała Mϋnchener Kammerorchester.
I właśnie w tej wersji kompozycja mnie wzruszyła. Było w niej niezwykłe ciepło, co podkreślone zostało użyciem wielu pięknych tematów. Tu właśnie doskonale było słychać, że uroda melodii ma dla kompozytora znaczenie. I tu też można było usłyszeć misterną tkankę orkiestracji, godną Mistrza. Wszystko ułożyło się w pewien sielski wręcz obraz całości.
Prawdziwym popisem maestrii Krzysztofa Pendereckiego okazały się fragmenty opery „Ubu król”. Dawno nie słyszałam tego utworu, choć pamiętam doskonale wersję krakowską tej opery, z początku lat 90., wyrezyserowaną przez Krzysztofa Nazara, pod batutą Ewy Michnik i z kostiumami Zofii de Ines. Prezentowana ona była właśnie na deskach Teatru im. Juliusza Słowackiego. Pamiętam rozmach tej inscenizacji, ogromne ruszające się podesty… To robiło wrażenie. Ale kiedy odrzucimy ten cały operowy świat: kostium, scenografię i światła, to możemy się skupić na muzyce. A ta okazała się podczas wieczoru w Teatrze im. Juliusza Słowackiego autentycznie niezwykła. Słychać w niej było, szaleństwo, ironię, groteskę, wręcz chichot kompozytora. Czuło się zabawę formą i gatunkiem. Można się było uśmiechnąć i zatracić w tym uśmiechu. Dobre poczucie niszczyła tylko świadomość, że sztuka Alfreda Jarry’ego, sprzed 120 lat, w sarkastyczny sposób pokazująca mechanizm władzy, nadal jest aktualna.