W najnowszym numerze „Tygodnika Powszechnego” Marcin Tusiński pisze w tekście „Niebo to najfajniejsza miejscówka” o różnych spojrzeniach na świat najmłodszych. To rozmowy z dziećmi - przedstawicielami różnych wyznań i kultur (z katoliczką, muzułmanką, prawosławnym, żydówką, córką ateistów). Co łączy albo co dzieli najmłodszych?
- Łączy ich chyba przede wszystkim potrzeba mówienia na ten temat. Mówienia o tym, jak - ich zdaniem - wygląda świat, z czego się składa, co będzie po naszej śmierci, w co chcą wierzyć, co daje im poczucie bezpieczeństwa. To obraz świata, w którym po prostu czują się dobrze. I absolutnie to łączy te dzieci. Wszystkie zadają sobie te pytania. Moja córka jest jedną z osób przepytywanych, ma niecałe siedem lat (w książce wypowiadają się oczywiście i starsze dzieci). Rolą dorosłych jest próbować w sensowny i nienarzucający się sposób odpowiadać na te pytania.
Marzę, żeby nie było Titaników
A jak rozumieją albo jak odpowiadają na pytania dotyczące spraw najtrudniejszych, wojny i śmierci?
- No właśnie, to jest najbardziej poruszające - jedno z dzieci pochodzi z Ukrainy, doświadczyło wojny. I w jego odpowiedzi jest wyobrażenie świata, w którym nie ma wojny. Jak dzieci podchodzą do tematu? To zależy od wrażliwości dziecka, ale też od jego rodziców. Śmierć wyobrażają sobie jako miejsce, gdzie spotkają się przede wszystkim ze swoimi zmarłymi bliskimi. Moja córka mówi o swojej prababci, mojej babci, która zmarła parę lat temu. Inne dzieci też opowiadają o swoich dziadkach, wujkach, których chcą spotkać gdzieś tam.
To jest chyba najbardziej naturalna i oczywista potrzeba każdego, że chcemy po śmierci spotkać się z tymi, których tutaj nie ma. I jest chyba taki mechanizm, który napędza w ogóle całą naszą religijność, duchowość.
Mają wspólne marzenia?
- To już jest bardziej skomplikowane. Niektóre dzieci marzą o czymś takim fundamentalnym jak pokój, czy po prostu brak zagrożenia. Inne dzieci o poczuciu bezpieczeństwa, sensu. Moja córka marzy, żeby nie było Titaników, bo na nich giną ludzie. Ostatnio z dziadkiem rozmawiała na ten temat i przeraziło ją to, że statki mogą tonąć. Jest to wszystko momentami bardzo urocze, pokazuje też, jak kształtuje się na wczesnym etapie nasza wrażliwość, sposób widzenia świata i wartości. Zachęcam do lektury tych wywiadów, mikrowywiadów z dziećmi, ponieważ pokazują również, jak kształtuje się nasza psychika/dusza.
Co znaczy tytuł tej książki?
- Jedno z dzieci powiedziało, że niebo to najfajniejsza miejscówka, bo tam jest dobrze, nic nie trzeba, można spotkać tych, których się kiedyś kochało, a których już nie ma.
Pamięć, która nie weszła do oficjalnego obiegu
Zostawmy najmłodszych, przejdźmy do zupełnie innego tematu. Najnowszy numer „Tygodnika Powszechnego” przynosi twoją rozmowę z Sebastianem Barrym, irlandzkim pisarzem. Jego książka „Tak daleko do domu” właśnie ukazała się w Polsce. Opowiada o Irlandczyku walczącym w I wojnie światowej. Jaka jest ta irlandzka perspektywa?
- I wojna światowa z perspektywy irlandzkiej była równie skomplikowana, jak z polskiej perspektywy polskiej. Irlandczycy zaczynali ją jako poddani Wielkiej Brytanii, poddani króla. Mieli dwie olbrzymie dywizje, około 200 tysięcy żołnierzy się zgłosiło na ochotnika do armii brytyjskiej. I ginęli, byli masakrowani tak samo, jak wszyscy inni, walczyli na przykład we Flandrii. W międzyczasie, w 1916 roku, rozpoczęła się w Irlandii wojna domowa. Ci, którzy wracali do domu z frontu, wracali do kraju, którego w ogóle nie znali, nie rozumieli, bo to był już zupełnie inny kraj. Uważano ich czasem za zdrajców, którzy walczyli po brytyjskiej stronie, czyli okupanta. Znamy to trochę z naszej historii, a właściwie nie znamy, tak samo jak nie znają tego Anglicy, na przykład. Nie znamy tego, bo mało się o tym mówi. Nie mamy upamiętniania ofiar I wojny światowej – polskich żołnierzy. A walczyli po każdej stronie. Szacuje się, że około połowa polskich żołnierzy, którzy walczyli łącznie po wszystkich stronach zaborczych, zginęła.
Nie nosili polskich mundurów, więc jakoś nie zmieścili się w naszej pamięci historycznej. I o tym rozmawiam właśnie między innymi z Sebastianem Barrym. Irlandia i Polska mają zaskakująco dużo wspólnego i mimo że jesteśmy na dwóch krańcach Europy, to nasza historia jest zaskakująco podobna.
Jak książka została odebrana w Irlandii?
- W Irlandii Północnej była objawieniem. Przez lata polityka nie chciała pamiętać, wypierała ofiary pierwszej wojny światowej. Nie pasowało to żadnej ze stron sporu o to, czy Irlandia powinna być częścią Unii, czy Unii Brytyjskiej, czy w ogóle. W latach 1916-17, jak mówi Barry, było bardzo blisko zjednoczenia Irlandii - te dwie dywizje, które walczyły ramię w ramię (z północy i z południa), pokazały, że to jest jeden kraj, jeden naród. Ta historia, mimo że ma 100 lat, jest ciągle bardzo żywa. Pracuje jakoś podskórnie, nie w tym oficjalnym obiegu historycznym. I dlatego jest też, wydaje mi się taka ciekawa. Siła oddziaływania tej literatury, również ta emocjonalna, jest olbrzymia i wręcz zniewalająca.
Przyniosło to jakąś głębszą refleksję i dyskusję w Irlandii i Irlandii Północnej?
- Tak, zdecydowanie. Sebastian mówił, że największą dyskusję wzbudziła w samej Anglii, bo tak bywa z krajami kolonizującymi czy też imperiami, postimperiami. Niespecjalnie pamięta się o historii krajów podbijanych, takich jak Irlandia. Wielka Brytania nie miała świadomości, że tak duży był udział żołnierzy irlandzkich w armii brytyjskiej. Ta historia nie tyle była zapomniana, co w ogóle nie funkcjonowała w obiegu. Opowieści Sebastiana Barry'ego, po prostu pomagają zrozumieć. To wielka rola literatury. Barry mówi, że bardzo lubi dodawać kolejne przymiotniki do pewnych tożsamości, pokazując, że nie ma czegoś takiego jak jedna i prosta tożsamość. Jesteśmy wypadkową bardzo skomplikowanych zawirowań historycznych, ale też losów pojedynczych ludzi. Nie można się zamykać w jednej tożsamości. Trzeba zawsze o tym myśleć szerzej, i Barry to robi.
Bardzo interesująco Barry odpowiada na pytanie czym jest wojna.
- Mówi, że wojna to przerażający i mroczny rytuał, który polega na składaniu ofiary z tego, co mamy najcenniejsze, czyli z naszych dzieci. Bohater książki Barry'ego ma 18 lat, inni mają jeszcze mniej - to są dzieci wysłane na rzeź, na śmierć, wystawione na gigantyczną traumę. Tę traumę ubieramy w słowa o chwale, glorii, bohaterstwie, ale na koniec dnia okazuje się, że wysłaliśmy tam nasze dzieci i to jest absolutnie przerażająca definicja wojny. Poruszyła mnie ta książka.