Osobista historia zmiany
Dominika Meinardi zaczęła swoją drogę jako wzorowa córka i uczennica – perfekcjonistka, zawsze gotowa pomóc, lojalna wobec zasad i oczekiwań. Działała według schematów systemu, które wchłonęła bezrefleksyjnie. Nagradzana za bycie grzeczną, szybko nauczyła się, że wartość zależy od spełniania oczekiwań innych. To właśnie wtedy ukształtował się wzorzec funkcjonowania, który przez lata pozostawał nieuświadomiony, ale decydował o jej życiowych wyborach.
Wtedy jeszcze nie miałam świadomości, jak to się nazywa, bo za naszych czasów taka wiedza psychologiczna nie była powszechnie dostępna. Dziś wiem, że to było people-pleasing, nadużywanie siebie, a także wysoka wrażliwość, którą rozpoznałam u siebie dopiero w dorosłym życiu. Brnęłam w to, bo to dawało mi poczucie bycia potrzebną i dowartościowaną – nie znałam innego sposobu funkcjonowania, choć czasem już czułam, że to mnie trochę nadużywa. I właśnie z tym bagażem, z takim modelem działania, weszłam w życie zawodowe.
Dominika Meinardi przez dwie dekady była częścią branży mediowo-reklamowej. Gdy w 2000 roku rozpoczynała pracę zawodową, trzydniowe maratony bez snu, ciągłe podróże do Warszawy i tempo na granicy wytrzymałości były standardem. Ówczesne realia, które dziś nazwalibyśmy wycieńczającymi, wtedy uchodziły za normę.
Przez dwadzieścia lat funkcjonowałam w trybie zadaniowym, wręcz reżimowym. Z ogromnym poczuciem nadodpowiedzialności za wszystkie projekty, za natychmiastowe reagowanie, bycie zawsze dostępną. A potem na pokład wskoczyły jeszcze bliźniaki. Nie dałam sobie przestrzeni na przeorganizowanie życia – po prostu dołożyłam do planu kolejne zadania, związane z opieką nad dwójką niemowląt. I śmieję się teraz w duchu, że zamiast nowego rozdziału w życiu otworzyłam nowy arkusz w Excelu, w którym z tą samą dyscypliną rozpisywałam karmienia i spacery, jak wcześniej zadania zawodowe.
Z pozoru radziła sobie doskonale. Jednak jej ciało zaczęło wysyłać sygnały alarmowe – drętwienie kończyn, problemy żołądkowe. Emocjonalnie także czuła narastającą frustrację – pretensje do dzieci, że zabierają jej czas na pracę, wyrzuty sumienia, że „za długo się ubierają” i ciągłe napięcie. To były pierwsze symptomy, że coś w jej modelu funkcjonowania nie działa.
Uświadomiłam sobie, że dążyłam do takiego momentu, w którym wreszcie zrealizuję wszystkie zadania z listy i odpocznę. Ale ten moment nigdy nie nadchodził. A nawet jeśli jakimś cudem udało mi się wszystko ‘upchnąć’ – w sobotę mieć wyprane, wyprasowane, maile wysłane, prezentacje gotowe – i zaplanować, że usiądę z książką w ogrodzie, to okazywało się, że nie mam już na to siły. I to był dla mnie pierwszy moment przebudzenia: zrozumiałam, że nie ma sensu czekać na idealne okoliczności, tylko trzeba korzystać z chwili wtedy, kiedy jest na to siła, ochota, wena. I zaczęłam to robić.
(Dalsza część artykułu i podcast pod zdjęciem)