To nie jest abstrakcja, tylko doświadczenie z linii frontu. Jak dowiadujemy się z medialnych przekazów, prezydent Poznania pojechał do Kijowa i podpatrzył, jak tamtejsi samorządowcy radzą sobie z wojennymi realiami. I co usłyszał? Że jednym z największych problemów zaraz po bombach była właśnie dezinformacja.
Wyobraźmy sobie, że dzieje się coś złego, np. jakaś awaria albo, nie daj Boże, poważniejsze zagrożenie. Ludzie w panice włączają telefony, a tam w mediach społecznościowych już krąży 100 różnych wersji wydarzeń. Jakiś anonimowy internauta pisze, że wybuchł gaz i że nie można jechać w lewo, a jakiś inny twierdzi, że trzeba uciekać w prawo. Efekt? Totalny chaos, zablokowane ulice, służby mają związane ręce.
A teraz drugi scenariusz. Siedzisz w tramwaju, wprawdzie jest nerwowo, ale nagle z głośników słyszysz krótki, jasny komunikat. Uwaga, zagrożenie dotyczy dzielnicy X, prosimy kierować się w stronę Y. I już. Masz pewną informację z oficjalnego źródła.
Oczywiście diabeł tkwi w szczegółach. Trzeba uważać na kilka rzeczy. Czy nie będzie tak, że jedno radio dostaje monopol i staje się jedynym słusznym głosem miasta? No i czy w ogóle pasażerowie będą słuchać, skoro w tramwaju bywa głośno, a część osób i tak ma słuchawki w uszach.
Ale sama idea, prosta i co najważniejsze, może w kryzysie pomóc. Jednak potraktujmy ją jako przykład, bo walka z dezinformacją nie kończy się na komunikacji miejskiej. Kluczowe jest, żebyśmy wiedzieli, gdzie szukać sprawdzonych informacji, np. na stronach Rządowego Centrum Bezpieczeństwa czy w oficjalnych profilach miast. To są takie nasze drogowskazy w cyfrowej dżungli. Trochę jak w ruchu drogowym.
Światła i znaki są po to, żeby być bezpiecznym, a w internecie to właśnie oficjalne źródła są takimi znakami drogowymi.