Niestety, to jest bolesna, kosztowna i smutna prawda. Gdy czytamy o tym milionie złotych wystawionym na klatkę schodową, jak butelki z mlekiem w PRL-u, nóż się w kieszeni otwiera. Nie z powodu zachowania seniorów, tylko perfidii tych złodziei.
Jak to wyglądało? To nie mógł być zwykły telefon typu - "Cześć babciu, pożycz stówkę". Jakim cudem ktoś dał się na to nabrać? To była raczej operacja wojskowa. Najpierw dzwoni rzekomy bankowiec, informuje o przesyłce, buduje tło, chwilę potem wchodzi waga ciężka, czyli oficer komendy wojewódzkiej. Tu zaczyna się teatr. Oszust wmawia 80-latkom, że na osiedlu grasuje szajka, a oni biorą udział w tajnej akcji.
Tu jest ten moment, w którym mózg nam się wyłącza, a włącza adrenalina. Złodzieje zastosowali trik, który moglibyśmy nazwać zagięciem czasoprzestrzeni. Kazali seniorom zadzwonić na 997, żeby potwierdzić tożsamość policjanta, ale nie kazali odkładać słuchawki. Seniorzy wciskają numer na klawiaturze, myślą, że dzwonią na policję, ale linia jest cały czas otwarta z oszustami. W słuchawce słyszą kolejnego przedstawionego aktora. "Tak, potwierdzamy akcję, proszę oddać pieniądze".
To jest taki psychologiczny szach mat. Finał jest taki, że małżeństwo z Krowodrzy zebrało oszczędności życia i wystawiło je przed drzwiami. Zniknął milion, zniknął oficer, została tylko pusta wycieraczka.
Dlatego zapamiętajmy raz na zawsze i powtórzmy to rodzicom przy niedzielnym obiedzie i w święta. Po pierwsze, prawdziwa policja nigdy nie prosi o przekazywanie gotówki. Policjanci nie robią z wycieraczek depozytów bankowych. Po drugie, jeśli dzwoni policjant i mówi o pieniądzach, to nie jest to policjant, tylko złodziej. Rozłącz się, odłóż słuchawkę, odczekaj chwilę, aż usłyszysz ciągły sygnał. Dopiero wtedy dzwoń na 112.
Nie dajmy się okraść na własnej klatce schodowej. Ten milion złotych niech będzie najdroższą lekcją w historii Krakowa, z której my wszyscy wyciągniemy wnioski.