O początkach samorządu i istocie kadencyjności
Panie profesorze, czy ten powrót do dyskusji o kadencyjności wójtów, burmistrzów i prezydentów miast — po tym, jak sześć lat temu zasada kadencyjności weszła w życie — pokazuje, że samorządność to proces niedokończony?
- Nie tylko proces niedokończony. Reforma roku 1990 to wciąż proces otwarty, ale myślę, że przede wszystkim pokazuje to niezrozumienie istoty tego wszystkiego, czym jest idea, koncepcja, pojęcie samorządu terytorialnego. Już w połowie XIX wieku dobrze rozumiano, że fundamentem wolnego państwa jest wolna gmina. Gdyby przyjrzeć się ówczesnym modelom reformy samorządowej — tej, która dotyczyła również Krakowa w połowie XIX wieku, a której symbolem jest spiżowa postać Józefa Dietla, pierwszego prezydenta — to łatwo zauważyć, że gminy, które były dzieckiem tej reformy, czyli wspólnota wszystkich mieszkańców decydujących o swoim losie, a zarazem mająca daleko posuniętą suwerenność, same decydowały o tym, czy chcą mieć prezydenta na rok, czy na lat dwadzieścia. Patrząc na historię wielu, zwłaszcza dużych miast europejskich, to, co rzuca się w oczy — wrócę do epoki modernizacji, żywiołowego rozwoju miast przełomu XIX i XX wieku, ale też późniejszych czasów — to fakt, że często były to ery wybitnych polityków, wybitnych prezydentów, którym nikt nie liczył lat spędzonych w ratuszu.
Czyli wprowadzając zasadę kadencyjności — przypomnijmy, dwa razy po pięć lat — niejako nie rozumiemy jej istoty?
- To potwierdzenie, niestety, wciąż obecnego syndromu centralizacji, centralizmu, no i na swój sposób dowód ignorancji sporej części klasy politycznej, jeśli chodzi, raz jeszcze to powtórzę, o istotę samorządu terytorialnego. I to od czasów średniowiecza. Gdyby uderzyć w Zygmunta dzwon, to powiem, że fundamentem naszej cywilizacji — cywilizacji łacińskiej, europejskiej — są dwa filary: chrześcijaństwo i samorząd terytorialny. My w Krakowie jesteśmy dumni nie tylko z Rynku Głównego, ale także z prawa magdeburskiego, które dało gminie, czyli tej średniowiecznej społeczności, suwerenność, przywileje i szansę na rozwój.
Zwolennicy kadencyjności mówią tak: za cztery lata 60% samorządowców będzie musiało odejść. To będzie prawdziwa zmiana. Ale czy rzeczywiście o to chodzi w istocie samorządności?
- W moim najgłębszym przekonaniu — nie o to. O tym powinny decydować lokalne społeczności. Raz jeszcze to powtórzę. Sytuacja polskiego samorządu dziś, 35 lat po fundamentalnej reformie, jaką było przywrócenie samorządu, jego istoty, pojęcia, można powiedzieć — instytucji — w Polsce budzącej się do demokracji, pokazuje, że ciągle do końca nie przemyśleliśmy wszystkiego, co stanowi siłę samorządu. A przecież to daje państwu polskiemu nie tylko kapitał, ale i kapitał społeczny, który w dużej części jest niestety przez ten centralizm i centralizację marnotrawiony. Powiem jednym tchem: kiedy tworzyliśmy samorząd w 1990 roku, okazało się, że ta historyczna ustawa z 8 marca 1990 roku — chwała ojcom założycielom, którzy ją w tak krótkim czasie przeprowadzili — została napisana dla stosunkowo niedużej, dziesięciotysięcznej gminy. Nie uwzględniała w ogóle problemów wielkich polskich miast. I tak jest do dziś.
O centralizacji i problemach z kadencyjnością
No właśnie. Panie profesorze, przyjmując, że to proces niedokończony, bo przecież widzimy, że zmiany zachodzą — choćby w tym roku zmienił się model finansowania samorządów — to jakie aspekty samorządności wymagają dziś redefinicji, ponownej dyskusji?
- Jestem trudnym rozmówcą, bo mam w sobie balast tego wszystkiego, co było przedmiotem moich studiów w czasach PRL-u. Habilitowałem się z samorządu przełomu XIX i XX wieku i mam to niezwykłe porównanie, które odnotowuję ze smutkiem: siła samorządu w czasach Juliusza Lea była znacznie większa w kilku wymiarach. Po pierwsze — ekonomicznym. Proszę zwrócić uwagę, że nawet w małych austriackich czy niemieckich miasteczkach istnieje coś takiego jak „sparkasse”, czyli komunalna kasa oszczędności. My ją oczywiście mieliśmy na przełomie XIX i XX wieku, aż do II wojny światowej, a nawet do 1950 roku, do likwidacji samorządu w czasach stalinowskich. Dziś suwerenność ekonomiczna gmin jest bardzo ograniczona. Pragnę wrócić do tej myśli: w latach dziewięćdziesiątych, co dobrze pamiętam, niemal połowa budżetu miasta, jego przychodów, pochodziła z subwencji i dotacji z budżetu centralnego. Co to oznacza? Że wójt, burmistrz, prezydent to tak naprawdę zakładnik i klient centrum. Pojawia się tutaj słowo „klientelizm”.
Ale z drugiej strony mamy przecież dyskusję o tzw. obszarach funkcjonalnych, o metropoliach. Od lat dyskutujemy o ustawie metropolitalnej dla Krakowa. Jak ta perspektywa metropolii zmienia, czy też wpływa, na rozumienie samorządności?
- Pan redaktor dotknął kolejnego wielkiego zjawiska — procesów urbanizacyjnych, które dziś przeżywamy. Procesów, które łączą się oczywiście ze zmianą z lat 1989–1990, z pojawieniem się gospodarki wolnorynkowej. Patrząc choćby na Kraków — on w ciągu 35 lat nie zmieniał swoich granic. Wciąż gmina to powierzchnia ok. 320 km², ale przecież Kraków już dawno wylał się poza te granice. To się mądrze nazywa „urban sprawl”. To zjawisko miasta amerykańskie przeżywały już przed II wojną światową — oparte o cywilizację samochodu. My nie nadążamy, ustawodawca nie nadąża za zmianami. W mojej książce przypominam, że już w 1990 roku wołaliśmy o konstytucję dla Krakowa, o to, by największe polskie miasta miały swój ustrój oparty o ustawy, które definiowałyby i dostrzegały ich specyfikę. Znów wrócę do połowy XIX wieku. Antoni Zygmunt Helcel, profesor naszego uniwersytetu, autor austriackiej ustawy samorządowej, która do dziś świetnie działa w Gratz, Wiedniu i innych miastach, wprowadził wówczas kategoryzację gmin. Już wtedy miał świadomość, że Lwów i Kraków jako największe miasta muszą mieć osobne regulacje i statuty. Inne przepisy powinny dotyczyć miast średnich, a inne wsi. Tego do dziś nie mamy. I to jest absurd, który niestety pokazuje skalę zaniedbań wszystkich najważniejszych rządzących Polską partii.
O braku odwagi w reformach i problemach dużych miast
Ale w Pana książce pojawia się też zaskakująca teza, że w 1989 roku byliśmy gorzej przygotowani do niepodległości i samorządności niż w 1918. Jaka była ta postkomunistyczna scheda? Co nas wówczas ograniczało?
Myślę, że w tej książce to jasno widać. Ona jest na swój sposób rejestrem stanu świadomości nie tylko elit solidarnościowych, ale nas wszystkich. I mówiąc brutalnie, pokazuje też skalę sowietyzacji naszych umysłów. W 1918 roku, 31 października, w Krakowie wybuchła niepodległość. Ale my mieliśmy wtedy świetnie funkcjonujący samorząd — jako zdobycz cywilizacyjną monarchii austro-węgierskiej, a szerzej — ówczesnej Europy, Europy konstytucyjnej i liberalizującej się. Samorząd nie tylko przetrwał, ale przypomnę, że właśnie w tych gorących, październikowych dniach niepodległość rodziła się przy Placu Wszystkich Świętych. Tam politycy, również samorządowcy, przejmowali władzę w mieście od Austriaków. Samorząd był narzędziem, instrumentem, mechanizmem, który świetnie działał także w latach dwudziestych w Krakowie. Tymczasem w 1990 roku musieliśmy budować samorząd od zera — po 40 latach przerwy, a powiem brutalnie: także po 40 latach dziury w głowach kolejnych pokoleń Polaków, krakowian. Samorząd dla wielu był wtedy czymś egzotycznym. W książce przytaczam przykłady zachowań, działań, decyzji przedstawicieli ówczesnego rządu, którzy przyjeżdżając do Krakowa, do tworzącej się gminy, nie rozumieli, że ta gmina ma swoją suwerenność, że skończył się już czas systemu nakazowo-rozdzielczego i decyzji wydawanych przez telefon.
Pomijając kwestię samej ustawy — co tak naprawdę przyniósł Krakowowi rok 1990? Z jakiej perspektywy, po tych 35 latach, okazał się rozczarowaniem? To nie pytanie o realizację ustawy czy samorządności, ale o to, co mieliśmy wtedy w głowach i co mamy dziś.
To poproszę o trzy minuty na odpowiedź. Po pierwsze — porwałem się na tę książkę również dlatego, że wcześniej, przez pięć lat, z ogromnym zespołem autorek i autorów, redagowałem „Encyklopedię Krakowa”. I paradoks naszej pracy polegał na tym, że znacznie łatwiej było nam opracowywać hasła dotyczące XIX wieku czy znacznej części XX wieku. Natomiast rok 1990 to była tabula rasa. Tymczasem w moim głębokim przekonaniu ten rok jest — w historii ostatnich dwustu lat Krakowa — jednym z najważniejszych momentów przełomowych. Po pierwsze — 27 maja 1990 roku, od czego zaczynam książkę, w Krakowie skończył się komunizm. Skończył się jednak dopiero rok później. Dlaczego tak długo trwał proces przejmowania władzy przez ludzi Solidarności? O tym także jest ta książka. Ale to nie wszystko. To niewątpliwie cezura historyczna, która została całkowicie wymazana z naszej zbiorowej pamięci w ciągu ostatnich 35 lat. Tego samego dnia, automatycznie z mocy prawa, Kraków znów stał się miastem. Proszę sobie wyobrazić, że przez kilka wcześniejszych dekad był województwem miejskim, składającym się z czterech wielkich dzielnic oraz wianuszka otaczających go gmin miejskich, takich jak Skawina czy Wieliczka, i wiejskich. Nie był miastem. Nagle wróciło pojęcie gminy — staliśmy się gospodarzem wszystkiego, co wiązało się z terytorium miasta i jego suwerennością. Po trzecie, co równie fundamentalne, wrócił samorząd. Ta gmina dostała kompetencje i zaczęła sama o sobie decydować. A jak trudny był to okres przejściowy — raz jeszcze powtórzę — o tym jest ta książka.
O lekcji roku 1990 i porównaniu z przeszłością
A w jakim sensie, to pytanie o praktykę polityczną, rok 1990 ukształtował to, co mamy dzisiaj? To już pytanie o te wszystkie gry polityczne, o kuluary.
To świetne pytanie. I chcę powiedzieć, że mam nadzieję, że ono wróci jesienią, kiedy Muzeum Krakowa — dyrektor tej instytucji już to zadeklarował — będzie chciało prowadzić cykl debat na temat wszystkiego, co wiązało się z narodzinami samorządu i przełomowym rokiem 1990. Powiem najkrócej: zrozumienie tamtego roku pozwala dziś dostrzec ograniczenia i determinanty, które wciąż są balastem dla rozwoju Krakowa. Ale z drugiej strony — tamten czas z dzisiejszej perspektywy to romantyzm. Nie było jeszcze partii politycznych. W czerwcu 1990 roku, tuż po zwycięstwie obozu Solidarności w pierwszych, w pełni demokratycznych, powojennych wyborach samorządowych, krakowska Solidarność pod sztandarem Komitetu Obywatelskiego „wzięła”, jak wówczas mówiliśmy, 73 z 75 mandatów w Radzie Miasta. Monopol. Ale już dwa tygodnie później ten obóz był podzielony na pół. I to nie tylko dlatego, że Alek Wałęsa właśnie wtedy rozpoczął tzw. wojnę na górze i Solidarność zaczęła się dzielić. Dziś powiedzielibyśmy, że podziały utrzymały się według podobnych linii i kryteriów. Ale co istotne — wtedy ujawniła się bipolarność Krakowa. Kraków nie był już przedwojennym, dwustutysięcznym miastem uniwersyteckim. Miał Nową Hutę. Ta bipolarność przejawiała się w tym, że w połowie czerwca — po tym wielkim sukcesie — Rada Miasta podzieliła się na pół, debatując, jaki powinien być rysopis pierwszego prezydenta wolnego Krakowa. Czy to ma być siwowłosy profesor, mający kontakty ze światem i znający języki, czy bohater robotniczej Solidarności stanu wojennego, inżynier z Nowej Huty? Ten konflikt, ten kryzys jest częścią wszystkiego, co musiałem zbadać — w archiwach, które zachowały się w moim prywatnym archiwum, ale także w innych źródłach — aby dać świadectwo, jak trudny był to czas, a zarazem jak ważny moment w historii naszego miasta.
Bo też — i to już na koniec — Pana książka łączy rok 1990 z drugą dekadą XXI wieku z powodu tego, co bezpowrotnie utracono w pożarze archiwum.
To dla mnie była szokująca wiadomość, którą usłyszałem od dyrekcji Archiwum Narodowego — w pożarze tego supernowoczesnego kompleksu archiwum miejskiego, w lutym 2021 roku, spłonęło 20 kilometrów akt naszej młodości samorządowej, począwszy od roku 1990. Nie zachował się żaden dokument z tego roku. To był powód, dla którego poczułem się w obowiązku — jako nie tylko uczestnik tamtych wydarzeń, ale też jako historyk, który odruchowo odkładał wiele dokumentów. Te dokumenty ofiarowałem Archiwum Narodowemu, są już tam — mają sygnatury i znajdują się pod dobrą opieką najważniejszej instytucji archiwalnej w Krakowie. To spowodowało, że postanowiłem dać świadectwo czasu. Chciałem, by rok 1990 nie pozostał białą plamą w pamięci kolejnych pokoleń.