Zapis rozmowy Jacka Bańki z politologami: Krzysztofem Mazurem (Klub Jagielloński) i Łukaszem Stachem (Uniwersytet Pedagogiczny).
Jacek Bańka: Trochę tak to wygląda, że mamy taką alternatywę: albo opłacamy darmozjadów sami, albo biznes przynosi im pieniądze w reklamówkach. To alternatywa fałszywa czy zaledwie uproszczenie?
Krzysztof Mazur: Trzeba powiedzieć, że to pytanie nie brzmi: czy jesteś za likwidacją finansowania, ale za zmianą finansowania. To jest rozmyte. To może oznaczać zwiększenie dotacji. Jak już dyskutujemy o likwidacji, to pańskie uproszczenie jest adekwatne. To realne pytanie, czy partie polityczne, które nie są finansowane z budżetu, potrafią się uniezależnić od swoich mocodawców i działać w imię interesu publicznego.
J.B: Posunęlibyśmy się za daleko, jakbyśmy powiedzieli, że likwidacja finansowania byłaby nieodpowiedzialnym posunięciem?
Łukasz Stach: To pytanie, jak wyglądałaby ta likwidacja. Żaden system nie jest idealny. Jak mamy finansowanie z budżetu, to partie wpadają w letarg. Nie trzeba się starać o pieniądze, finansowanie jest. To może zabetonować scenę. Z drugiej strony w systemie demokratycznym partie są istotnym elementem funkcjonowania państwa. One zdobywają władzę. Tutaj trzeba się zastanowić, czy hasła dotyczące zlikwidowania finansowania partii nie są wylaniem dziecka z kąpielą. Pytanie, jak je finansować i jak wydawać partyjne pieniądze. To źródło patologii. Partie zamiast wydawać na ekspertyzy, wydają na propagandę.
J.B: Jakie są najsłabsze ogniwa obecnego systemu?
K.M: Próg wyborczy. Finansowanie otrzymują partie, które mają ponad 3%. Można to obniżyć do 1%. To by oznaczało, że takie partie, które nie mają reprezentantów w parlamencie, mają środki na przeżycie. To zwiększa konkurencję. Mówimy o PJN, partii Razem czy Solidarnej Polsce. Jak im się nie uda przekroczyć progu, to mogą przetrwać i robić konkurencje. Obniżenie tego progu do 1% pozwoliłoby rozbetonować scenę polityczną. Druga zasada, której ja jestem zwolennikiem, żeby finansowanie uzależniać od liczby członków,nie tylko od wyniku wyborczego. Jak część subwencji byłaby proporcjonalna do wyniku a druga część do masowości partii, to one by się musiały zwrócić w kierunku realnych obywateli. Proporcjonalnie do liczby członków partii dostawaliby subwencje. To by wymuszało oddolność.
J.B: Najsłabsze strony systemu proponowanego przez tych, którzy chcą zniesienia tego systemu, to te reklamówki?
Ł.S: Generalnie reklamówki są konsekwencją źle ustawionego prawa. Zgadzam się z progiem. On jest zbyt wysoki. Można się zastanowić nad algorytmem od zdobytego głosu. Dalej jest patologia związana z centralizacją systemu rozdawania tych środków w partiach. O tym decyduje wąskie grono decydentów, które może kierować strumień do poszczególnych frakcji. Ten system nie zabezpiecza przez dodatkowymi źródłami. Jest partyjna czarna kasa, której skala nie jest znana. Jak uczynić ten system przejrzystym? Nad tym się trzeba zastanowić. Hasło miliard złotych jest populistyczne. Referendum kosztuje 100 milionów. To dwukrotność sumy na partie w zeszłym roku. To pytanie jest bez sensu.
K.M: Jakbyśmy porównali te 50 milionów do kosztu stadionu Wisły, to byśmy zobaczyli, że samorząd więcej wydaje na głupoty w skali kilku lat niż państwo na partie. Pan podkręcił tezę, bo policzył od 2001 roku. Wtedy robi się gigantyczna suma, ale to kilkanaście lat. W skali roku to 50 milionów. Pytał pan o wady zlikwidowania takiego systemu. Podstawowa wada jest taka, że diety polityków nie są wystarczająco duże, żeby odłożyć na kampanię. Oni muszą pozyskiwać środki. To jest związane z oczekiwaniami osoby, która daje. Politycy przestają odpowiadać przed wyborcami a zaczynają przed sponsorami. To też wypaczenie równości w demokracji. Partia, która ma program dla ludzi zamożnych, będzie miała łatwiejsze źródła pozyskiwania środków. Ich elektorat jest bardziej zasobny. Formacja reprezentująca biedniejszych będzie miała mniej środków na kampanię. Likwidacja finansowania partii z budżetu jest w sprzeczności do równości.
J.B: Może powinna być lepsza kontrola tego co jest?
Ł.S: Jedno nie stoi w sprzeczności z drugim. Wybory i utrzymanie polityki kosztuje. Jak nam szkoda pieniędzy na referendum czy partie, to znieśmy demokrację. To kosztuje. Trzeba udoskonalić system. Trzeba kontrolować przepływające środki. Należy się zastanowić, jak uczynić to bardziej transparentnym. W dobie internetu nie jest to trudne. Trzeba też myśleć nad penalizacją zachowań niezgodnych z prawem. Sankcje za niewłaściwe wydawanie pieniędzy powinny być ostre, włącznie z delegalizacją partii. To by przystopowało elity polityczne.
K.M: To rewolucja. Każda partia powie, że nie da się wygrać kampanii, stosując się do limitów. Są limity na komitet i poszczególni politycy też mają limity. To 20-30 tysięcy, które może wydać dany polityk. Tymczasem oni mają kilkaset bilbordów, ich cena rynkowa przekracza te 20 tysięcy. To szara strefa. To, co pan proponuje, to ideał, ale on by doprowadził do tego, że większość polityków miałaby problem z udowodnieniem, że są w limitach.
Ł.S: Wynika to z tego, że politycy inwestują w bilbordy i spoty. Można poświęcić czas i spotkać się z wyborcami. Jest internet, który dużo nie kosztuje. To by spowodowało, że politycy by zeszli na poziom wyborców. Nie wybraliby łatwizny.
J.B: Proszę mi wybaczyć to pytanie. Iść czy nie iść na referendum?
K.M: Nawet na złe pytania warto odpowiedzieć zgodnie z poglądami i dać sygnał politykom, jakie mamy zdanie. Inaczej można to interpretować na wiele sposobów.
Ł.S: Pójście na referendum to obywatelski obowiązek. Tu mamy niestrawny pasztet. Ja uważam, że to referendum nie będzie miało znaczenia. Jego wyniki będzie można interpretować w dowolny sposób.
J.B: Czyli iść czy nie?
K.M: Nie możemy namówić do niegłosowania.
Ł.S: Dokładnie.