Gry cyfrowe są dziś naturalnym elementem dzieciństwa. Ale rodzice często patrzą na nie z nieufnością. Czy słusznie?
– Dzieci i dorośli grają w zupełnie inne gry – mówi prof. Tomasz Majkowski, groznawca z Uniwersytetu Jagiellońskiego. – I często się przez to nie rozumieją.Gra niemal każdy.
Różnice pokoleniowe nie ograniczają się do samych gier – dotyczą także sposobu ich dystrybucji. Dorośli kupowali kiedyś gry na płycie, a teraz dzieci wchodzą w świat „free to play”, czyli gier darmowych z mikropłatnościami. Czasem wyda się 99 centów, czasem 1,50 dolara, ale z czasem te sumy się kumulują.
– Problem w tym, że model ten często przypomina hazard. Losowe nagrody, loot boxy, niewielkie szanse na „trafienie” – to wszystko działa jak maszyna w kasynie – mówi prof. Majkowski. – Dzieci nie zawsze rozumieją te mechanizmy. A dorośli często je bagatelizują, skupiając się bardziej na tym, że dziecko zbyt długo siedzi przy ekranie.
Tymczasem samo granie nie jest szkodliwe – wiele gier rozwija wyobraźnię, uczy strategii, działania zespołowego, a nawet kodowania. Problemem może być jednak społeczny aspekt gier online – brak moderacji, anonimowość i język przemocy.
– W takich grach dzieci doświadczają hejtu, mobbingu, są upokarzane. To realne zagrożenie – podkreśla prof. Majkowski. – Dlatego ważna jest obecność rodzica, niekoniecznie kontrolna, ale partnerska. Dobrze zagrać razem w coś kooperacyjnego, dać dziecku szansę być przewodnikiem. A potem – rozmawiać, interesować się tym, co się dzieje w grze.
Ważne też, by pamiętać, że dzieci potrzebują własnej przestrzeni komunikacyjnej. Ich język w grach to forma tożsamości, autonomii – tak samo, jak kiedyś tajne zeszyty czy zabawy „tylko dla wtajemniczonych”.
– Nie wygramy z tym. Ale możemy być blisko, słuchać i zadawać pytania – mówi profesor. – A przede wszystkim: zrozumieć, że gry to nie wróg. To narzędzie – i to od nas zależy, jak je wykorzystamy.