To dlatego podjęła rękawicę i włączyła się w działanie Stowarzyszenia Unicorn. Jak dotąd Barbarze Stuhr udało się wraz z pomocą lekarzy pokonywać raka bliskich, dlatego teraz dzieląc się własnym doświadczeniem pomaga innym zmagającym się z tą chorobą. 4 lutego obchodzimy XVI Światowy Dzień Walki z Rakiem, a jutro, 5 lutego, w Centrum Kongresowym ICE w Krakowie odbędzie się Forum na rzecz onkologii, organizowane przez Stowarzyszenie UNICORN. Gospodarzami Forum będą Barbara i Jerzy Stuhrowie. A Barbarę Stuhr gościmy w programie "Przed hejnałem".
Zobacz: Program Forum na Rzecz Onkologii w Centrum Kongresowym ICE w Krakowie
- 5 lutego, w Centrum Kongresowym ICE w Krakowie odbędzie się Forum na rzecz onkologii, organizowane przez Unicorn. Forum będzie okazją do wymiany doświadczeń i wiedzy, a także spotkań w szerokim gronie osób, których życie osobiste i zawodowe zawiodło w rejon onkologii. Pani życie także dość mocno zaczęło wiązać się z onkologią. I to nawet kilkakrotnie.
Tak się złożyło, że najpierw mój tato, później córka i na końcu mąż mieli nowotwór. Może los już mnie oszczędzi. Wyciągnęłam z tych doświadczeń wnioski, którymi pragnę się podzielić z ludźmi i to mi przynosi dużo satysfakcji. Tak się złożyło, że gdy powstawał Unicorn, to mój tata zachorował na raka. Poproszono mnie, bym była w gronie członków założycieli i uznałam, że to znak od szefa z góry, by się zaangażować. Bardzo mi to pomogło.
- Jak powstał klub Barbary Stuhr?
To nie jest klub Barbary Stuhr, tylko jest to klub Unicornu dla osób, które miały przygodę onkologiczną. Dzielimy się doświadczeniami, spotykamy się co tydzień we wtorki, wychodzimy do filharmonii. To jest grupa wsparcia, do której zapraszamy osoby z różnych środowisk. Niekoniecznie musi to być osoba chora, mogą to być jej przyjaciele, którzy chcą się czegoś dowiedzieć. 5 lutego mamy forum onkologiczne. Chciałabym zaprosić na nie wszystkich. Nie będą to suche wykłady uniwersyteckie, ale w bardzo przystępny sposób przekazane informacje na tematy onkologiczne. Będą trzy sesje panelowe. Będzie dużo warsztatów praktycznych. Będzie można dowiedzieć się różnych rzeczy, np. jak rozmawiać z dzieckiem w chorobie nowotworowej, jak przekazywać złe informacje, będzie o świadomym oddychaniu w chorobie, o roli żywienia w profilaktyce nowotworowej, o asertywności, by osoba, która choruje nas nie zadławiła. Będą praktyczne pokazy, jak radzić sobie z chorobą używając ciała, czyli poprzez ćwiczenia fizyczne. Każdy może przyjść na forum onkologiczne, bo wejście jest bezpłatne.
- Choroba rodziców, którzy są w podeszłym wieku, jest czymś naturalnym, na co każdy musi się przygotować. Kiedy tak ciężka choroba dotyka dziecko, to mogą pojawić się pretensje do Boga, do wszystkich wokół.
To jest bardzo trudny temat. Tego w ogóle nie da się opowiedzieć. Pojawia się lęk, żal, rozpacz. Każdego człowieka to dopada i nas wtedy przed tym ratowało działanie. Szukaliśmy z mężem specjalistów, szpitali w Europie i w Polsce, sprawdzaliśmy wyniki. Okazało się, że Piekary Śląskie dla naszej córki będą najlepsze. To jest bardzo trudne doświadczenie psychiczne. Nie ma na to jednego sposobu. Na chwilę trzeba się pogodzić z możliwością, że może być ostateczność. Jeśli ktoś wierzy w jakiś absolut, to warto modlić się o siłę. Ta siła objawia się w działaniu. Nie warto patrzeć daleko, ale stawiać sobie zadania na teraz. To bardzo pomaga.
- "Najważniejsze w chorobie jest, by żyć tu i teraz. Nie stawiać sobie dalekosiężnych planów, a codziennie walczyć, małymi krokami. W nowotworach liczy się zadaniowość" - to pani słowa.
Przynajmniej ja tak mam. Niezależnie od problemu ważny jest cel, nie droga.
- W Unicornie uczycie państwo nie tracić nadziei. To sztuka, której da się kogoś nauczyć, czy trzeba to mieć w sobie?
Nie jestem psychoonkologiem i tego nie umiem, ale są fachowcy, którzy tego uczą. Nie powiedzą oni - na pewno z tego wyjdziesz. Oni każdemu człowiekowi udzielają innej rady, bo każdy człowiek jest inny. Jednak każdy z nas ma lęk przed śmiercią, ale można sobie z nim radzić, racjonalizować go, znaleźć przyzwolenie na swoją śmiertelność. Boimy się swojej śmierci i śmierci bliskich.
- Pierwsza diagnoza pani męża nie była dobra. Byli państwo wtedy we Włoszech i to pani powiedziała - wracamy do Polski.
Nie lubię o tym mówić, ale to był błąd lekarski. W Polsce mąż miał kilka sytuacji, kiedy się dławił i wiedziałam, że to coś niepokojącego. Pan doktor niczego nie zauważył. Zaaplikował wówczas sterydy, które zaogniły reakcje. Wyjechaliśmy do Włoch, ale tam po kilku dniach okazało się, że mąż niczego nie przyjmuje prócz wody. Trzeba było wracać.
- I tu już pojawiła się solidna diagnoza. Okazało się, że nie ma dobrego rokowania.
Właściwie było zerowe.
- Mąż od początku wiedział o wszystkim, czy lekarze oszczędzali go, rozmawiali głównie z panią?
Oni zakładali, że koniec życia będzie za dwa tygodnie albo miesiąc.
- Pani codziennie zjawiała się przy łóżku z pełnym cateringiem. Była pani pielęgniarzem, psychologiem, doradcą medycznym. Takie doświadczenie zmienia małżeństwo?
Tak. Człowiek uświadamia sobie takie rzeczy, na które nie zwracał uwagi wcześniej. Tak mówią osoby, które wcześnie straciły bliskich. Żałują, że za mało się przytulali, za mało prowadzili intymnych rozmów. Przy takiej diagnozie żyje się intensywniej. Człowiek żałuje tego, czego jeszcze nie zrobił, ale ma jeszcze troszeczkę czasu, by to wykonać. Ma się ogromną odpowiedzialność, bo wie się więcej niż chory. Nie można się nad sobą rozczulać, bo trzeba dawać siły. I to jest bardzo trudne. Miałam straszne pretensje do siebie, musiałam korzystać z pomocy psychologa, który uświadomił mi, że to jest ludzkie, że martwię się o siebie. Jednak trzeba umieć sobie to odpuścić i pretensje do Pana Boga też. Na pytanie, czemu to spotkało mnie - ja odpowiadałam - a dlaczego nie? Z nawałem tych trudnych myśli trzeba sobie radzić.
- Ważne jest też to, że poszła pani po pomoc do psychologa.
Wszyscy musimy po nią pójść. Nie bójmy się też pójść do psychiatry. Ja podparłam się środkami antylękowymi z pełną świadomością, że je odrzucę. Gdy wyrównały się we mnie napięcia, to je odrzuciłam. Większą szkodę można swojemu organizmowi wyrządzić denerwując się, nie jedząc, nie śpiąc, niż zażywając przez dwa tygodnie środka i potem go wycofać. Nie można chorego obarczać swoim lękiem - że ty się boisz o niego, że boisz się o siebie, że sobie nie poradzisz - on ma dość swoich zmartwień.
- Nie można też dać się zjeść choremu.
Nie wolno dać się zjeść choremu. Ja nie miałam takiego doświadczenia, ale wiem z różnych opowieści, że tak bywa. Moja mama nie była onkologicznie chora, zjadała ją demencja. Zanim ja się pogodziłam z tym, że to nie jest moja mama, tylko jej choroba, upłynęło sporo czasu. Wydawało mi się, że ona mną manipuluje, wykorzystuje. Trzeba umieć postawić granicę, nie można dać się zjeść.
- My czasami zapominamy, że pani jest znakomitą skrzypaczką.
Byłam.
- To nie jest tak, że zostaje się skrzypaczką do końca życia?
Muzykiem zostaje się do końca życia. Skrzypce są trudnym instrumentem i trudno je wykorzystywać do przyjemności, jeśli nie ma się wrodzonej umiejętności. Ja musiałam się dużo napracować. Jeśli jest się zawodowym muzykiem i po jakimś czasie chce się wyciągnąć skrzypce i zagrać ładnie dla siebie i innych, to się nie da. Trzeba ćwiczyć. Moje życie zrobiło się tak pełne, że już nie mam czasu na ćwiczenia. Dlatego mówię o sobie, że jestem byłą skrzypaczką, choć tęsknię za tymi emocjami, które rodzą się na scenie. Nie tęsknię zaś za samym wykonywaniem tego zawodu, za organizacją koncertów. Już spełniłam się zawodowo.
- Jak się udało pani tak wspaniale wychować dzieci w domu artystycznym z mężem, którego nie było?
Rzeczywiście było go mało, ale w naszm środowisku to było normalne. Moje koleżanki też miały wyjeżdżających mężów - aktorów, więc sobie pomagałyśmy. Wtedy było łatwiej, bo inaczej wyglądało życie towarzyskie. Dzisiaj do najbliższej koleżanki trzeba się umówić, zadzwonić wcześniej. Jak do swoich dzieci jadę, to musze się wstrzelić w kalendarz. Na tym cierpią zwłaszcza kobiety i dzieci, bo są oderwane od zakotwiczenia w życiu domowym. Kiedyś mnóstwo rzeczy domowych robiło się samemu, dzieci były obecne przy tych wszystkich procesach domowego życia. Dzisiaj jesteśmy sami w tym domu. Moje dzieci, jak były małe, po powrocie ze szkoły i odrobieniu lekcji znikały z domu. Były na tzw. chałupach. Miały się dobrze uczyć i się uczyły. Nie miałam z nimi problemów.