Ze słuchaczami rozmawiałam poza anteną, czasami rozmowy były tak wstrząsające, że nie mogłam o nich długo zapomnieć. Niektórzy traktowali mnie jako namiastkę rodziny, albo kogoś, kto zajmuje puste miejsce przy stole, a ja zawsze w tę wigilijną noc bałam się, że stanę przed najtrudniejszym egzaminem w życiu.
Stało się to jednak nie w noc wigilijną, ale w piękną, ciepłą , majową, wiele lat temu.
Do studia zadzwonił mężczyzna, który łamiącym głosem powiedział, że stracił wszystko, co miało dla niego znaczenie i nie chce dłużej żyć. Chce tylko jeszcze ostatni raz usłyszeć czyjś głos. Zadzwonił tylko dlatego, że nie wpuszczałam rozmów na antenę. Wiedziałam jedno - nie mogę pozwolić, żeby odłożył słuchawkę, więc zaczęłam mówić, mówić, mówić. Opowiadałam mu o sobie, o innych, o książkach, muzyce, podróżach. Po godzinie zaczął ze mną rozmawiać, po dwóch wiedziałam, że wszystko będzie dobrze.
Czasem trzeba tak niewiele, żeby komuś pomóc.
A jeśli chodzi o puste miejsce przy świątecznym stole, to są domy otwarte dla wszystkich. Rodziny, przyjaciół i tych, którzy zostali sami. Podczas świąt, dom mojego taty zawsze pełen był ludzi. Przy stole spotykały się osoby z różnych stron świata, różnej narodowości i wyznania, albo bez wyznania, ale chcący się spotkać z przyjaciółmi. No i oczywiście studenci taty, którzy mieli do domu zbyt daleko, żeby pojechać na święta, lub nie były to ich święta - Koreańczycy, muzułmanin z Kosowa - ale tak pokochali atmosferę tych naszych, że już nie potrafili w nich nie uczestniczyć.
Jak to dobrze spędzać święta przy stole, przy którym wszystkie puste miejsca są pełne.