A 50 lat temu na Pola Elizejskie (nie te w Paryżu, ale w Hadesie) odszedł artysta, którego nagranie akurat było nr.1 na listach przebojów.

Otis Redding- jeden z najlepszych wokalistów wszech czasów. Przeszedł niezwykłą drogę z czarnych slumsów do świata, gdzie nawet najsilniejszych demoralizuje bogactwo. Udało mu się jednak pozostać rzadkim egzemplarzem w show-businessie -artystą wciąż rozwijającym swe talenty, bez skłonności do narkotyków czy innych autodestrukcyjnych popędów typowych w tym światku w tamtych czasach. Dlatego też jego śmierć w katastrofie lotniczej w wieku 26 lat okazała się szokiem dla publiczności. Zdążył jeszcze wystąpić na pierwszym wielkim festiwalu rockowym (dużo ciekawszym od późniejszego, bardziej znanego- Woodstock) - Monterey Pop Festival i zostać wokalistą roku.

O tej porze roku-50 lat temu- na listach przebojów królowało jego ostatnie nagranie.

 

 

Jak na ironię, jego największy przebój - nagrany 3 dni przed śmiercią, a wydany pośmiertnie - zapowiadający dopiero wielką karierę - okazał się jej finałem.

Pod koniec słyszymy w nim melodię gwizdaną przez Reddinga na tle fal morskich. Pojawiło się wiele (bardzo poważnych :) teorii na temat znaczenia tego  sugestywnego szczegółu.

Krytyk Dave Marsh twierdził, że była to "próba wypowiedzenia rzeczy, których  nie da  się wypowiedzieć słowami".

Gitarzysta Steve Cropper- współautor i współwykonawca -  patrzy na sprawę bardziej prozaicznie: "Zaplanowaliśmy, że na wyciszeniu Otis będzie coś improwizował. On jednak zapomniał, co to miało być, i po prostu zaczął gwizdać".

Krytycy zawsze najlepiej wiedzą, co "głębokiego" artysta miał na myśli...