To najczęściej powtarzane pytania, które zadajemy sobie po obejrzeniu adaptacji literackich utworów. Te wnikliwe dociekania wyznaczają, jak sądzę, granicę fundamentalnego sporu, który nigdy nie zostanie rozstrzygnięty tak, jak nigdy nie poznamy recepty na idealną ekranizację. Dlatego relacje, jakie łączą twórców filmów z literaturą można określić mianem niebezpiecznych związków. Nieraz przywodzą na myśl mezalians, budzą kontrowersje, ale gdy już trafi swój na swego rodzą się dzieła wybitne, fascynujące i – co ważne – rozpalające emocje widzów. Tak było choćby z adaptacją „Psychozy” Roberta Blocha (1960) przez Alfreda Hitchcocka, który wykupił cały nakład powieści na terenie Stanów Zjednoczonych, by widzowie nie poznali jej zaskakującego finału przed pójściem do kina.
Filmowiec zabierający się za adaptację powieść ma zwykle do wyboru trzy drogi. Pierwsza mówi, że może on pozostać wierny opowiadaniu tak, jak Andrzej Wajda w „Panu Tadeuszu” (1999) czy, jak Tate Taylor w „Dziewczynie z pociągu”, którą wciąż możemy oglądać na ekranach polskich kin. Drugą ścieżkę wybierają twórcy, którzy pozostawiają w swym filmie szkielet opowiadania, ale na nowo interpretują tekst powieści, dekonstruują go, jak Baz Luhrman w „Wielkim Gatsbym” (2013). W trzecim kierunku podążają natomiast ci, którzy traktują pierwowzór literacki, jak surową materię i tworzą na jej podstawie zupełnie odrębne dzieła, dopuszczając się tzw. twórczej zdrady. Tak uczynił choćby Andriej Tarkowski w realistycznym „Stalkerze” (1979), który nie ma nic wspólnego z przynależnym do science-fiction „Piknikiem na skraju drogi” braci Strugackich.
Można jednak nie tylko pozostać w zgodzie z literą powieści, ale także z jej duchem, co jest dla filmowców zawsze najtrudniejsze. Na tym polu nie zawodzą mistrzowie, w tym choćby Lichino Viscontiemu, który sfilmował „Śmierć w Wenecji” Tomasza Manna czy Andrzej Wajda w „Pannach z Wilka” Jarosława Iwaszkiewicza.
W historii kina odnajdziemy też przekłady filmów, które w przeciwieństwie do powieści doskonale oddawały ducha opisywanych czasów. Tak jest choćby w przypadku najnowszej adaptacji „Wichrowych wzgórz” (2011) Andrei Arnold. Czytana dziś powieść Emily Brontë nie wywołuje w nas takich dreszczy na skórze, jak czyni to wspaniały film brytyjskiej reżyserki. W surowy sposób oddaje w nim atmosferę wiktoriańskiego mroku i za pomocą naturalistycznych środków wyrazu portretuje dzikie żądze bohaterów należących bardziej do świata natury niż do cywilizacji. Także Stanley Kubrick pozostawił w cieniu pierwowzór literacki, adaptując „Mechaniczną pomarańczę” (1971) Anthony'ego Burgessa. Efektem na ekranie zaskoczony był sam autor powieści, który wyrokował, że adaptacja Kubricka zastąpi i unieważni jego powieść. Miał rację nazywając jednocześnie sam obraz „genialnym przeniesieniem literackiego doświadczenia na ekran”.
A jakie są Wasze ulubione adaptacje?
Urszula Wolak