Ludwik XIV odchodzi na naszych oczach z godnością przynależną wielkiemu władcy. Pozostaje jednak w doświadczeniu nadchodzącej śmierci niezwykle samotny, choć wokół jego łoża – wyłożonego miękką atłasową pościelą, ozdobionego koronkami – gromadzi się co wieczór wierny orszak. Poddani wpatrujący się w wypudrowane oblicze najjaśniejszego pana, dostrzegają wyłącznie to co zewnętrzne i jeszcze piękne – świadczące o majestacie francuskiego króla. Ciało Ludwika XIV, trawionego przez gangrenę, gnije jednak od środka. Ani on, ani jego podwładni nigdy nie dostąpią widoku zgnilizny. Mit króla musi bowiem pozostać nieskazitelnie piękny.

Serra portretujący ostatnie dni monarchy – podobnie, jak jego świta – zatrzymuje się na powierzchni akcentując znaczącą rolę rytuałów odgrywanych na dworze do samego końca. Cień uśmiechu na twarzy chorego Ludwika XIV budzi więc ogólną ekscytację poddanych (porównywalną do emocji, których dostarczają dziś społeczeństwu sportowcy), a przełknięcie przez władcę ulubionego biszkopcika nagradzane jest przez nich gromkimi brawami. W obliczu zbliżającej się nieubłaganie śmierci okazywany repertuar euforycznych gestów i egzaltowanych westchnień świadczących o uwielbieniu króla nic już jednak dla niego nie znaczy. Opadająca kurtyna życia nie ma już bowiem w sobie nic ze spektakularnego widowiska.

Serra dokonuje genialnego wyboru, angażując do tytułowej roli Jeana-Pierre'a Léauda – króla francuskiego kina, ikonę europejskiej Nowej Fali (m.in. „Czterysta batów”), z którego twarzy i całego ciała reżyser uczynił zwierciadło dekadencji. „Śmierć Ludwika XIV” jest w dużej mierze właśnie dzięki niemu skromnym arcydziełem o kontemplacyjnych i zmysłowych właściwościach. Mam jednak świadomość, że gdy jednych film Serry zachwyci, innych sprowokuje do opuszczenia kina… jeszcze przed końcem seansu. Zaopatrzmy się jednak w cierpliwość i poddajmy temu – nieznanemu w kinie głównego nurtu – nowemu doświadczeniu… śmierci króla Ludwika XIV.

 

 

 

 

(Urszula Wolak/ko)