Pamiętam naszą rozmowę sprzed 14 lat, jechałyśmy razem samochodem do Teatru Słowackiego w Krakowie na spotkanie z publicznością. Patrzyłam z zainteresowaniem jak Teresa Żylis-Gara oglądała miasto przez okno samochodu, jak zadawała wiele pytań, jak była ciekawa np. kto jest prezydentem Krakowa i z jakiej jest partii, jak nie mogła wyjść ze zdumienia jak bardzo zmieniło się miasto od czasu jej debiutu w Krakowie na scenie Teatru im. Juliusza Słowackiego, gdzie wystąpiła w tytułowej partii „Halki” Moniuszki. Po blisko 50 latach powracała na tę scenę, w roli gwiazdy. Przyjechała z Monako, gdzie na stałe mieszkała, aby spotkać się z publicznością.

I jakie było to spotkanie! Pełne wspomnień i wielkich emocji. Trudno mi było zapanować na publicznością, która nie chciała rozstać się ze swoją gwiazdą. Teresa Żylis-Gara opowiadała o swojej pierwszej wyprawie, po ponad 50 latach, do Landwarowa - rodzinnej miejscowości znajdującej się pod Wilnem. Tłumaczyła wtedy, że wszystko było inne: rynek okazał się mały, a wybujałe drzewa zasłaniały domy, inny był też kościół. Tam jako dziewczynka śpiewała w chórze parafialnym, gdzie odkryto jej piękny głos powierzając jej pierwsze solówki. Do Landwarowa powracała jeszcze wiele razy. Sentyment pozostał, choć po wojnie funkcję rodzinnego miasta pełniła Łódź, gdzie Teresa Żylis-Gara zamieszkała z całą rodziną.

Otrzymanie III miejsca w konkursie w Monachium w 1960 roku przyniosło jej wiele propozycji pracy na Zachodzie. Mogła wybierać. I o dziwo wybrała: teatr niewielki, skromny, położony w Zagłębiu Ruhry, w miasteczku słynącym z festiwalu filmów, czyli w Oberhausen. Zrobiła to świadomie i z rozwagą, bo zdawała sobie sprawę ze swoich niedostatków: nie miała repertuaru i nie mówiła po niemiecku. Wiedziała, że w Oberhausen musi się wiele nauczyć, a mała scena była do nauki znacznie lepsza od dużej. Wyjeżdżając zostawiła w Polsce męża i syna, którego wychowanie powierzyła mamie. Wybrała sztukę.

Po dwóch latach w Oberhausen, trafiła także na dwa lata do teatru w Dortmundzie, a w 1965 roku zaangażowana została do Niemieckiej Opery Nadreńskiej w Dusseldorfie. Przełomowym momentem w jej karierze okazał się w roku 1966 debiut w Paryskiej Operze, w roli Donny Elwiry w „Don Juanie”. Jej występ wywołał prawdziwą sensację i z miejsca przyniósł jej szeroki rozgłos. Konsekwencją sukcesu w Paryżu stało się zaproszenie do Królewskiej Opery Covent Garden, a potem na ekskluzywny festiwal w Glyndebourne, do Wiesbaden i do Wiednia. Znowu pojawiła się w roli Elwiry, na słynnym Festiwalu w Salzburgu pod batutą Karajana i ponownie w tej roli na scenie w San Francisco, co było jej amerykańskim debiutem.

W roku 1968 Teresa Żylis-Gara zadebiutowała — także jako mozartowska Elwira — na scenie nowojorskiej Metropolitan Opera. A w Warszawie, w Teatrze Wielkim zadebiutowała dopiero w osiem lat później. Witana wtedy była jak gwiazda. Wystąpiła w tytułowej roli w „Tosce” Pucciniego i partnerował jej na scenie Wiesław Ochman. Publiczność wiwatowała, a po spektaklu przez kilkadziesiąt minut rozdawała autografy.

Mówiła, że jako młoda artystka śpiewała wszystko, aby sprawdzić głos. Ale gdy przekonała się, że jej sopran jest liryczny, później zaś dramatyczny, wiedziała już jakie role wybierać. Miała w swoim repertuarze 24 wielkie partie operowe. Jedna z nich – Donna Elwira z „Don Giovanniego” Mozarta – miała dla niej ogromne znaczenie. Debiutowała nią na najważniejszych scenach, wspinała się po kolejnych szczeblach kariery. Zżyła się z nią na dobre. Miała przy tym szczęście bo gdy ona wchodziła w tę rolę ze sceny właśnie schodziła jej legendarna odtwórczyli Elisabeth Schwarzkopf.

Lista jej scenicznych partnerów jest długa, są na niej m.in. tacy artyści jak: Luciano Pavarotti, Placido Domingo, Franco Corelli. Podobnie długa jest lista dyrygentów, z którymi współpracowała. Gdy wycofała się z życia artystycznego zajęła się pedagogiką, odkrywając w sobie pasję pedagoga. Organizowała także liczne kursy, zapraszając do siebie młodych artystów z Polski, zasiadała również w jury licznych konkursów.

Nigdy nie żałowała swoich wyborów, choć wiedziała, że za wielką karierę zapłaciła nieudanym życiem osobistym: mąż odszedł, a syn miał do niej żal. „Droga artystyczna wypełniła mnie szczęściem, którego nigdy bym gdzie indziej nie zaznała. Wszystkie wyrzeczenia nie miały dla mnie znaczenia, bo śpiewanie i obcowanie z muzyką wypełniało mi życie” – mówiła mi artystka.

Wraz z jej odejściem kończy się pewna epoka w polskiej muzyce. Na szczęście pozostały nagrania, wspomnienia i pozostała legenda, piękna i wzruszająca.