W Dniu Kobiet na ekrany naszych kin wszedł debiut fabularny Marii Sadowskiej, zatytułowany… „Dzień kobiet”. Marię, a właściwie Marysię Sadowską, córkę piosenkarki Liliany Urbańskiej oraz znakomitego muzyka i kompozytora Krzysztofa Sadowskiego, niektórzy z Państwa zapewne pamiętają z programów „Tęczowy Music Box” czy „Co jest grane”, które nasza telewizja emitowała na początku lat dziewięćdziesiątych. W wieku czternastu lat Marysia nagrała swą pierwszą solową płytę „Leśne bajanie” i wszystko wskazywało, że pójdzie śladami rodziców. W pewnym sensie tak się stało. Sadowska zaczęła dużo śpiewać, komponować, wydała dziewięć kolejnych płyt (w tym jedną w Japonii), ale równie mocno co muzyka pochłonął ją film. Po skończeniu reżyserii w łódzkiej szkole filmowej (2002) zrealizowała krótki film „Non Stop Kolor”, wchodzący w skład nowelowego „Demakijażu”.
Debiutancki „Dzień kobiet” to historia inspirowana prawdziwymi wydarzeniami. Jej bohaterką jest Halina, pracownica sieci handlowej „Motylek”, samotnie wychowująca nastoletnią córką (znakomita Katarzyna Kwiatkowska). Zaczyna jako podrzędna pracownica, ale z biegiem czasu pnie się coraz wyżej po szczeblach zawodowej kariery. Cena awansu – jak szybko się przekona – okaże się bardzo wysoka…
Dystrybutor filmu Sadowskiej umieścił na promującym go plakacie napis: „Polska Erin Brokovich”. Nie lubię tego typu rekomendacji, choć nieco prawdy w tym stwierdzeniu jest. Tytułowa bohaterka głośnego filmu Stevena Soderbergha sprzed trzynastu lat, samotnie wychowująca trójkę dzieci, nie dała sobie w kaszę dmuchać i stanęła sama przeciwko wielkiej korporacji. Jednak bardziej od tamtej opowieści film Sadowskiej przypomina – oczywiście, zachowując odpowiednie proporcje – angielskie kino społeczne, choćby to spod znaku Kena Loacha.
„Dla nas cały czas kapitalizm jest czymś nowym, ale zdążyliśmy się przekonać, że wcale nie tak fajnym, jak się nam wydawało. Kryzys, który trwa, pokazuje, że to wszystko jest na jakichś glinianych nogach. Niestety, nikt nie ma pomysłu, na co to można zamienić” – wyznaje Sadowska. I dodaje: „Chcę robić filmy o tym, co mnie wkurza, i pracuję nad kolejnym takim tematem tabu. Bohaterkami znowu będą kobiety, bo sposób przedstawiania kobiet w polskim kinie jest tak totalnie zafałszowany. Wciąż jesteśmy wtłaczane w banał”.
„Dzień kobiet” ma na swym koncie już wiele festiwalowych laurów: grand prix w Cottbus, nagrody za scenariusz – w Koszalinie i Toronto, nagrodę publiczności w Paryżu oraz niezwykle prestiżową Nagrodę Perspektywa im. Janusza „Kuby” Morgensterna. A swoją drogą, coraz więcej naszych filmów rozgrywa się w sklepach: „Dzień kobiet”, „Supermarket”, „Galerianki”. W krakowskim kinie Wanda już od wielu lat funkcjonują delikatesy, a w kieleckiej Romantice – sklep mięsny. Takie czasy.