Kazimierz Kord rocznik 1930, zmarł 29 kwietnia tego roku. W sobotę, 12 czerwca, odbędzie się jego pogrzeb, podczas którego pożegna go muzyczny świat. Wszyscy zdajemy sobie sprawę, że wraz z jego śmiercią kończy się pewna epoka. „Zajął wyjątkowe miejsce w historii muzyki i na zawsze pozostanie dumą kultury narodowej” – pisał w nekrologu Waldemar Dąbrowski. „Zapamiętamy Maestro jako oddanego i niezawodnego Przyjaciela” – czytamy w nekrologu podpisanym Zofia i Antoni Wit.
Kazimierz Kord był legendarnym dyrygentem, który na początku swojej kariery związany był z Krakowem. Wiele zrobił dla muzyki symfonicznej i operowej, w Krakowie, w Polce i na świecie. Warto przypomnieć tę postać, bo sztuka dyrygowania, jest szalenie ulotna i szybko zapominamy o wielkich mistrzach. A powinniśmy pamiętać.
Niektórzy powiedzą, że miał szczęście, że znalazł się we właściwym miejscu i czasie. Ale Kazimierz Kord był na to szczęście przygotowany. Edukację rozpoczął w Liceum Muzycznym w Katowicach (gdzie fortepian kończył u prof. Markiewiczówny), a potem pojechał na sześcioletnie studia do Leningradu. Chciał studiować dyrygenturę, ale trafił do klasy fortepianu do Wladimira Nilsena, gdyż przekonano go, że uczyć się dyrygentury nie może, skoro jeszcze nic nie umie. A później była krakowska PWSM i już dyrygentura pod kierunkiem Artura Malawskiego i Witolda Krzemieńskiego. Pierwszy poważny jego zawodowy start, miał miejsce w Krakowie, gdzie w latach 60. został dyrektorem Opery Krakowskiej i przez siedem sezonów zrobił dla Krakowa bardzo wiele. Wówczas premiery na tej scenie – a przygotował ich ponad 30 – należały do najciekawszych w Polsce.
Pamiętam z kilku wywiadów, jakie miałam okazję przeprowadzić z Kazimierzem Kordem, że ten czas w Krakowie bardzo sobie cenił. Mówił mi: „Był to dla mnie bardzo interesujący i szalenie ważny okres w życiu. Na szczęście nie tylko w moim życiu był to ważny czas, ale także w życiu Opery Krakowskiej. I – choć to może nie skromnie zabrzmi – był to okres bardzo udany”.
Dziś trudno uwierzyć, że ten wówczas zaledwie 32-letni dyrektor stworzył tak świetny teatr w Krakowie. Zaczął od „Don Kichota”, do pracy, nad którym udało mu się namówić Tadeusza Kantora, malarza i reżysera, twórcę Teatru Cricot 2. Okazało się to rewelacją. Jak pojawiały się sceny z wiatrakami czy śmierci Don Kichota publiczność biła brawa. Do dziś starsi mieszkańcy miasta wspominają to przedstawienie.
Kazimierz Kord potrafił pozyskać dla krakowskiej instytucji świetnych artystów: wybitnych scenografów: Andrzeja Majewskiego, Kazimierza Wiśniaka, Krystynę Zachwatowicz, która zrobiła wspaniałą „Madame Butterfly”, a także Józefa Szajnę, który wraz z nim zrealizował „Fausta”. Powstało wtedy dużo przedstawień do dziś należących do najlepszych osiągnięć artystycznych Opery Krakowskiej.
Kraków stał się też dla niego drogą w wielki świat. I jak twierdził był to przypadek. Mówił mi: „Do Krakowa przyjechali Niemcy, aby zrobić reportaż, o tym jak wygląda życie w Polsce. A co robi Niemiec, jak ma wolny czas, w niedzielę? Idzie do Opery. I tak ekipa trafiła na moje przedstawienia Fausta. Już po pierwszym akcie przyszli do mnie z pytaniem, czy mogą nakręcić fragmenty. Kiedy wyemitowali reportaż w niemieckiej telewizji, dostałem zaproszenie z monachijskiego teatru, aby przyjechać i reżyserować. Ale ponieważ nie jestem reżyserem, tylko dyrygentem, to zaproponowałem przygotowanie muzyczne Damy pikowej. I tak to się zaczęło. Na moim przedstawieniu w Niemczech był przedstawiciel z Metropolitan Opera. Zobaczył mnie za pulpitem, i nie przyszedł do mnie po spektaklu, tylko od razu przysłał mi zaproszenie do Nowego Jorku, także na przygotowanie Damy pikowej. Pojechałem i był to mój początek współpracy z tą sceną.”
Przez 4 lata był szefem Wielkiej Orkiestry Polskiego Radia w Katowicach, występował na wielu słynnych scenach i estradach m.in. w Covent Garden w Londynie, szefował przez sześć lat orkiestrze symfonicznej w Baden-Baden. Ale najdłużej związany był z Filharmonią Narodową. To była jego orkiestra. Przez 24 lata pracował z tym zespołem, odciskając na nim artystyczne piętno. Nadał tej orkiestrze kształt i wspaniałe brzmienie. Występował z nią na wielu kontynentach. Akompaniował z tym zespołem także uczestnikom Konkursów Chopinowskich. Obserwowałam to wielokrotnie, będąc sprawozdawcą tego konkursu. Warto przypomnieć, że Kazimierz Kord był przewodniczącym jury w 1980 roku, a więc w tym konkursie, gdzie Ivo Pogorelić nie przeszedł do finału a Martha Argerich na znak protestu, wyjechała obrażona z Warszawy.
Należał do tych, którzy byli dyskretni. Prywatne sprawy zachowywał dla siebie, nie epatował emocjami. Wiedział, kiedy odejść. Mimo że namawiano go, by doczekał jubileuszu 25-lecia w Filharmonii Narodowej, nie zgodził się i zrezygnował po 24 latach z piastowanego stanowiska. Co więcej, wprowadził swojego następcę – Antoniego Wita – i zrobił to po mistrzowsku, z wielką kulturą. Jak na warunki polskie była to zmiana modelowa.
Ponad dwa lata temu Kazimierz Kord wydał w Polskim Wydawnictwie Muzycznym książkę „Epizody”. Nie jest to biografia, a raczej jego wspomnienia z ważnych zawodowych chwil oraz przemyślenia związane z uprawianiem zawodu dyrygenta. Autor tłumaczył we wstępie, że zdecydował się napisać książkę, nie tylko aby zostawić po sobie ślad, lecz także, aby lepiej zrozumieć swój zawód. „Epizody” to dla mnie piękna opowieść o ciągłych podróżach i pracy ze śpiewakami, instrumentalistami, kompozytorami, reżyserami. O spotkaniach, fascynacji muzyką i o dążeniu do perfekcji.
Ale teraz po śmierci autora, jego słowa nabierają trochę innego znaczenia. Zwłaszcza inaczej brzmi ostatni rozdział „Dzwony”, będący wspomnieniem z dzieciństwa, kiedy w Mogile pod Krakowem grywał w kościele na organach. I właśnie tam pierwszy raz wsłuchiwał się w dzwony „bo przecież brzmienie dzwonu nigdy się nie kończy, ono zawsze trwa”. To ostatnie zdanie książki, w iście Hemingway’owskim wydźwięku staje się dziś symboliczne.
„Brzmienie dzwonu nigdy się nie kończy, ono zawsze trwa”, zwłaszcza że pozostała muzyka i pozostały słowa. Będziemy pamiętali: Kazimierz Kord 1930-2021.