- Ten Narodowy Stary Teatr gdzieś tam był z tyłu głowy, bo przecież pracował tam pan kiedyś.

- Byłem wówczas jeszcze bardzo młody i to był bardzo formacyjny czas. Ci wszyscy wielcy mistrzowie mieli na mnie bardzo duży wpływ i silnie mnie ukierunkowali. Tamten czas mam bardzo mocno w swoim sercu i w swojej głowie. Teraz, kiedy jestem innym człowiekiem, innym mężczyzną, innym aktorem, znowu spróbuję tam zadziałać. Narodowy Teatr Stary przez ten czas zmienił się chyba bardzo. To jest kompletnie inne miejsce, niż to, które ja pamiętam i to też jest świetny powód, żeby tam wrócić. To nie jest wejście drugi raz do tej samej rzeki.

- A trudno było się rozstać z rolą doktora Sambora?

- Byłbym nieuczciwy, gdybym powiedział, że to było ot, tak. 10 lat to jest szmat czasu i człowiek tym przesiąka, ale to jest bardzo niebezpieczne doświadczene dla aktora być 10 lat jedną postacią. Łata lekarsko-doktorska jest dosyć silna i będę musiał przebyć kwarantannę, żeby się odkleiła, ale faktycznie poczułem ulgę.

- Ale rzeczywistość pokazuje, że Piotr Cyrwus poradził sobie z łatą i to chyba dłuższą.

- Przyszło mu to dosyć szybko i znakomicie sobie radzi.

- Tak poszło w świat, że pan w młodości chciał zostać lekarzem, genetykiem.

- Chciałem zmieniać losy świata za pomocą manipulacji genetycznych. Byłem namiętnym czytaczem i oglądczaem literatury i filmów science fiction. Inżynieria genetyczna wydawała mi się futurystycznym, niezwykle interesującym zawodem.

- A teraz co pan czyta

- Mechanikę kwantową. Pomimo tego, że w szkole nie radziłem sobie dobrze z przedmiotami ścisłymi, to we mnie przez całe życie jest taka fascynacja tym, co się dzieje w mikro i makro światach w tych aspektach fizycznych. Jak spotykam kogoś, kto się orientuje w rachunku różniczkowym, to wzbudza to mój podziw.

- Jest taka rola, którą chciałby pan zagrać, np. takiego badacza?

- Dwudziestolatkowie mają mnóstwo ról, które chcieliby zagrać. Aktorzy w moim wieku nie myślą w kategorii ról, ale istotności doświadczenia. Chcieliby się spotkać z określonym reżyserem albo chcieliby robić w określonym miejscu czy w określony sposób.

- A dobrze panu z tym, że jest pan aktorem przede wszystkim teatralnym?

- Gdyby było mi źle, to zrobiłbym wszystko, żeby to zmienić. Po pierwsze wyprowadziłbym się z Krakowa do Warszawy i masę  mojej energii i czasu poświęciłbym na castingi, spotkania z reżyserami itd. Powiem coś niepopularnego: nie przepadam za graniem - ja uwielbiam próby. Okres prób przeżywam z radością,  podnieceniem.Ten dwumiesięczny okres spotykania się z ludźmi, kombinowania, wymyślania. To jest mięsem tego zawodu. To, co potem, niespecjalnie mnie podnieca. Nie spełniam się podczas spektaklu. To, co najważniejsze w tym zawodzie, przeżywam podczas prób. To jest moment, kiedy czyta się nowe książki, słucha nowej muzyki, poszerza horyzonty. Otwiera się wtedy nowy świat. Potem przychodzi ten koszmar, który nazywa się premiera, której nienawidzę, bo mam wrażenie, że ktoś mnie sprawdza. Te wszystkie zadarte nosy i te wszystkie demonstracyjne drapania się i wiercenia. Lubię, kiedy wokół spektaklu osiąga się już pewien spokój.

- Uśmiechnięty, wyluzowany, zadowolony z siebie. Któregoś dnia przyszło olśnienie.

- Olśnienie było rozłożone na raty i związane było z pewną rocznicową okazją, choć brzmi to dość patetycznie. W zeszłym roku uświadomiłem sobie, że uprawiam ten zawód już 20 lat i że to jest bardzo dobry moment, żeby wytyczyć sobie nowe ścieżki na przyszłość, żeby mieć gdzie iść. Dobrze jest mieć ścieżkę, która nas gdzieś prowadzi. Podjąłem wówczas decyzję o zakończeniu medycznej przygody serialowej z doktorem Samborem.
Druga decyzja dotyczyła szukania nowych doświadczeń teatralnych. W ramach tych rocznicowych olśnień obie te decyzja zrealizowałem. Zadzwoniłem wtedy do Janka Klaty, który dość szybko zareagował na moją chęć znalezienia się w jego zespole. W czerwcu, przed wakacjami, rozpoczęliśmy wspólną pracę nad spektaklem.

- Pan najbardziej ceni sobie szczerość.

- Także w przekazie artystycznym i to jest niesamowite, jak widownia to wyczuwa. Gdybym miał powiedzieć, co jest w życiu najważniejsze, to powiedziałbym, że to jest właśnie szczerość.

- Teraz jest pan zaangażowany w pewien projekt.

- Od dłuższego czasu miałem pomysł, aby mówić poezję Witolda Wirpszy. To jest nieżyjący od 30 lat  niesłychany polski poeta, którego twórczość jest nieznana, a którego ja bardzo cenię. W Polsce wydaje go tylko Instytut Mikołowski. Chcę mówić tę poezję z towarzyszeniem muzyków. Jego premiera odbędzie się 18 października w Radiu Kraków.