Twórca i dyrektor Teatru Stu był gościem programu "Przed hejnałem".

"Fakt przyjścia do teatru wyraża chęć wzięcia udziału w rytuale. W rytuale, który zaczyna się już od momentu, kiedy przygotowujemy się do wyjścia - zakładamy lepszą koszulę, robimy elegancką fryzurę itd. A potem ktoś przedziera nam bilet i wchodzimy w zupełnie inny świat. Jeszcze aktorzy nie wyszli na scenę, a my już we foyer jesteśmy inni, niecodzienni, jacyś uroczyści. Wchodzimy w inną rzeczywistość. Do teatru przychodzimy po to, żeby się znaleźć w lepszym świecie" - to słowa Krzysztofa Jasińskiego – twórcy i dyrektora Teatru Stu.

Z Krzysztofem Jasińskim w programie "Przed hejnałem" rozmawia Sylwia Paszkowska. 

 

Miał Pan zaledwie 23 lata, gdy zakładał pan Teatr STU. W tym wieku myśli się raczej w krótkiej perspektywie, o tym co "tu i teraz", a w jednym z wywiadów przyznał się pan do tego, że miał pan dalekosiężne plany. Rzeczywiście tak było?

 

Od początku miałem założenie, że to będzie dłuższa perspektywa, ale bez zakreślania ścisłych ram. Od początku traktowaliśmy to bardzo serio. 

 

Długo był to teatr wędrujący, bez swojej siedziby, potem te siedziby się zmieniały, aż w końcu osiedliście przy Al. Krasińskiego.

 

Te sukcesy przyszły bardzo szybko i to także sukcesy za granicą - już parę miesięcy po założeniu teatru. Po dziesięciu latach miałem dosyć podróżowania, bo to naprawdę było podróżowanie po całym świecie, przerzucanie się z Ameryki Łacińskiej na Wschód, przez cały glob. Były sukcesy, była euforia, ale była także tęsknota za widzem, który jest blisko, który rozumie po polsku. Udało się i zostaliśmy w Krakowie, i połknęliśmy bakcyla codziennego grania. 

 

Ile to już lat prz Al. Krasińskiego?

 

Chyba ponad trzydzieści. Wcześniej mieliśmy największą scenę: przy ul. Rydla stał ogromny namiot. Tam była "Szalona lokomotywa" i inne spektakle, aż do stanu wojennego. Potem się wszystko zawaliło. Myślałem nawet, że przeniosę się do Warszawy, tam rodziły mi się dzieci, ale ostatecznie wróciłem do Krakowa.

 

Jest pan na każdym spektaklu, jest pan takim gospodarzem. Ile razy przez te 50 lat nie było pana wieczorem na spektaklu?

 

Czasem zdarzało się, że musiałem wyjechać, ale staram się być na każdym. Ile razy byłem na "Biesach"? "Biesy" trwają cztery godziny, "Biesy" były grane sto razy. Do tego próby.

 

A na "Wariacie" i "Zakonnicy"? Ile to już lat na scenie?

 

Ponad trzydzieści. Fenomen polega na tym, że są tacy aktorzy, którzy są z nami od początku, ale też sporo piskląt wyfrunęło z gniazda i po całym świecie mamy rozsianych dyrektorów teatrów. Ten slogan Rodzina STU nie jest pusty, on jest wypełniony miłością do teatru, do sztuki.

 

Z tego pierwszego składu, kto występuje do dzisiaj?

 

Przede wszystkim Jerzy Trela, ale teraz przyjedzie Tomek Stańko, który zagra na naszym jubileuszu. On był na naszym spotkaniu założycielskim. Tomek jeszcze nie wie, że wręczę mu jego pierwszą muzykę, którą skomponował dla Teatru STU. Znalazłem taką starą taśmę. 

 

Ta nazwa Teatr STU była wielokrotnie interpretowana i to na wiele sposobów. Osobiście myślałam, że to teatr stu gości.

 

Nie ma w tym wielkiego błędu. My sami odpowiadaliśmy, że to teatr stu gramów, setki. Nazwa wzięła się z jakiegoś przypadku, ale potem, gdy już ogłosiłem, że to jest Teatr STU, to wiedziałem, że to jest jakaś głębia i tajemnica i wieloznaczność. 

 

Żeby był teatr, musi być aktor i musi być widz. Krakowianie mają opinię konserwatywnych, a  pan proponował im awangardowy repertuar. Jak to jest z waszym widzem?

 

Teatr łapie kontakt, gdy jest blisko życia, gdy nie gra kawałków, które są oderwane od życia. Wydawałoby się, że klasyka jest oddalona. Klasyka jest dlatego klasyką, że jest współczesna. Teatr ciągle trzeba odmładzać i zdobywać nowych widzów, którzy zachwycają się teatrem.

 

Na 50-lecie teatru przygotował pan projekt "Wędrowanie" - to jest ta klasyka Wyspiańskiego: "Wesele", "Wyzwolenie", "Akropolis". Do takiej decyzji dojrzewa się z czasem?

 

Do takiej decyzji dojrzałem dość późno, ale "międliłem" to w sobie od wielu lat. Zaraziłem się Wyspiańskim w szkole teatralnej, potem nosiłem go w sobie, kultywowałem, jako taki kryształ. Nie odważałem się przez lata. Długo wydawało mi się także, że Teatr STU jest za mały. Z tym spektaklem odwiedziliśmy już połowę Polski, została nam jeszcze Polska południowa, teraz intensywnie będziemy grać w Krakowie. 

 

Te teatry, które same się finansują, muszą bardzo uważać na repertuar. Muszą przyciągnąć widzów gwiazdami i tym, co wystawiają na scenie. 

 

Każdy teatr powinien działać w ten sam sposób, aby przyciągnąć jak największe rzesze publiczności. Teatr jest dla elit. Człowiek przychodzi do teatru po to, by być lepszym, by się lepiej poczuć, żeby swoją duszę wykąpać.

 

A co da człowiekowi teatr, czego nie da kino? 

 

To kontakt człowieka z człowiekiem, wymiana energii bez prądu. Chodzi o to, żeby się spotkać z żywym słowem - bo teatr jest świątynią słowa. I muszą być wspaniali aktorzy - giganci słowa. 

 

Teatr STU stał się sławny dzięki transmitowanym przez 20 lat przez TVP i TV Polonię benefisom. Ale to nie była pana jedyna przygoda z telewizją. Nie tęskni pan za tym medium?

 

To tu, w Krakowie, zrobiliśmy pierwszy Sylwester na Rynku, który był emitowany na cały kraj. Pierwsze msze odprawiane przez kardynała Macharskiego transmitowane na cały kraj - to był nasz wielki sukces. 

 

Jak w tym wszystkim ma pan jeszcze czas na swoją pasję, na uprawianie ogrodu, na zwierzęta, na to wszystko, co sprawia, że człowiek może oderwać się od pracy?


Tam na Mazurach przede wszystkim odpoczywam, ale także pracuję. Przyjeżdżają aktorzy i pracujemy, dużo wydajniej niż tu, na miejscu, bo nic nas nie rozprasza. 

 

W styczniu mamy za sobą premierę "Raju", w którym po raz pierwszy na scenie STU występuje Mirosław Zbrojewicz znany m.in. z takich filmów jak: "Chłopaki nie płaczą", "Kiler", "Tato", "Tajemnica Westerplatte". Sięga pan też po takich aktorów z twarzami znanymi z seriali telewizyjnych?

 

Oni są dobrymi aktorami i wracają, a my jesteśmy teatrem, który dba o aktora.


Dla młodego widza jest "Mały Książę".

 

Musimy dbać o dzieciaki. One bardzo szybko kupują tę iluzję teatralną, zachwycają się i potem bardzo szybko wracają. Dla nas teraz ważne jest spotkanie jubileuszowe caej rodziny Teatru STU, w przeddzień premiera "Rewizora" Gogola. Mamy szczęście, że pan Tadeusz Nyczek sparafrazował Gogola na potrzeby współczesności, to jest jakby nowe tłumaczenie. A druga zaleta to taka, że grają tacy aktorzy, którzy od początku byli obecni na scenie. 

 

Czy ma pan kogoś, kto pana zastępuje w codziennych obowiązkach?

 

Jeszcze nie mam, ale dziewiętnastego lutego, czyli w przededniu jubileuszu ogłoszę, kto będzie moim następcą artystycznym.