O takiej płycie jeszcze nie gawędziłem. Nie gawędziłem, bo w tym cyklu z zasady nie zajmuję się albumami powstałymi ze złożenia w nową całość utworów, które wcześniej opublikowano na innych krążkach. I od razu, aby uniknąć posądzenia o niewiedzę, wyjaśnię, że jako Europejczyk, z założenia poświęcam swoje teksty brytyjskim longplayom Liverpoolczyków, a nie dość dziwnym elementom ich amerykańskiej dyskografii. O co chodzi? Ano oto, że wczesne płyty The Beatles, w Stanach Zjednoczonych wydawane były pod zmienionymi tytułami i z mocno zmienionym (wymieszanym) repertuarem. I właśnie z tego powodu album, którym się teraz zajmę, na Starym Kontynencie najpierw był przez wiele lat oficjalnie niedostępny, natomiast w USA, już w momencie gdy go opublikowano w 1967 r., od razu zaistniał jako dość specyficzna składanka. Wiem, wiem, że jest to trochę zagmatwane, ale mam nadzieję, że wszystko stanie się jasne, gdy dobrniemy (ja – pisząc, Ty – czytając) do końca tej opowieści. A aby tak się stało muszę skorzystać z chronologii.

Po wystrzeleniu z „Revolvera” Beatlesi najpierw pojechali na pierwszy w historii urlop (między innymi od siebie), a potem, jesienią 1966 r. weszli do Abbey Road i pod uchem George’a Martina zaczęli pracę nad nowym materiałem. Wypoczęci, nabuzowani i lekko podkręceni trawką oraz LSD tworzyli jak w transie, a efekty w sumie siedmiuset(!) godzin, które wtedy spędzili w studiu, przebiły wszystko co do tej pory osiągnęli. I tu muszę zwrócić uwagę, że przed momentem świadomie użyłem liczby mnogiej słowa „efekt”, bo wówczas, nie tylko powstał „Sierżant Pieprz”, ale także kilka dodatkowych piosenek. Dwie z nich – „Strawberry Fields Forever” i „Penny Lane” zostały opublikowane w lutym 1967 na niezwykłym, bo mającym dwie strony „A” (oznaczało to, że oba utwory są równie ważne) singlu. Sprawił on, że oczekujący na pełnometrażowy krążek fani zaczęli przestępować z nogi na nogę. Dreptali tak aż do 1 czerwca, bowiem to właśnie wtedy do sklepów trafił „Sgt. Peppers”. A ponieważ przed laty poświęciłem mu mnóstwo miejsca, to teraz pominę go milczeniem i od razu bezceremonialnie przeskoczę do 25 czerwca, czyli do dnia, w którym Beatlesi wzięli udział w niezwykłym przedsięwzięciu, jakim była pierwsza telewizyjna transmisja satelitarna. Dzięki niej mieszkańcy 24 krajów mogli zobaczyć i usłyszeć „na żywo”, jak już hipisowsko wyglądający Beatlesi, wykonują specjalnie na tę okazję napisany przebój – porywającą, bo nadającą się do wspólnego śpiewania pieśń „All You Need Is Love”. Warto tu jeszcze dodać, że wśród wspierającego ich wtedy w studiu tłumu, był m.in... Mick Jagger! Zaraz potem „All You Need Is Love” wraz „Baby You’re A Rich Man” wydano na kolejnym – co oczywiste – świetnie przyjętym singlu. No a w sierpniu, po tak wyczerpujących miesiącach, wiadoma czwórka spotkała się z Maharashim Maheshem Yogim, hinduskim guru, który zapoznawał ich z filozofią wschodu i uczył metod medytacji. I gdy George, John, Paul i Ringo niemal lewitowali, nagle dotarła do nich wiadomość, że ich menażer – Brian Epstein – nie żyje. Jego śmierć (oficjalnie podano, że umarł na skutek przypadkowego przedawkowanie lekarstw) była, jak po latach przyznał John Lennon, początkiem końca kwartetu. Pozbawieni jego instynktu i ręki (szczególnie w sprawach biznesu) Beatlesi zaczęli się gubić w swoich poczynaniach, czego pierwszym symptomem, była ich wpadka związana z realizacją telewizyjnego filmu „Magical Mystery Tour”. Okazało się bowiem, że ten bazujący na napisanym przez nich scenariuszu (choć w dużej części improwizowany) obraz, zrobił artystyczną klapę. Krytycy czepiali się głównie amatorszczyzny w reżyserii (muzycy sami się nią zajęli). Tak naprawdę jedyną rzeczą, której się nie dostało, była stworzona na jego potrzeby sześcioutworowa ścieżka dźwiękowa. W Europie wydano ją w specjalnym albumiku, na który składały się dwie małe płytki, natomiast w Stanach, na pierwszej stronie albumu, którego rewers stanowił piosenki wydane wcześniej na singlach. Ponieważ jednak następne lata pokazały, że także Europejczycy chcą słuchać owych tematów z długograja, to w 1976 r., wydano go po tej stronie Atlantyku.

„Magiczną tajemniczą podróż” zaczyna brawurowy „Magical Mystery Tour”. Jest rockowo, wielopłaszczyznowo i barwnie dzięki „punktującym” dęciakom. Po tym szaleństwie przychodzi cieplutkie uspokojenie. To Paul śpiewa o „Głupcu na wzgórzu” („The Fool On The Hill”). Psychodeliczne ozdobniki, „coś” co brzmiało - już wtedy! - jak syntezator, fujarka i... dzwoneczek. Potem sensacja, bowiem trójka to instrumentalne(!) „Flying”. Lecimy przez 2 minuty, ale tak naprawdę to tylko nabieranie wysokości, bo prawdziwy lot czeka nas w czwórce, w totalnie „odlotowym” „Blue Jay Way” Harrisona. Dzięki niemu młodzi Floydzi mieli się na czym wzorować. W piątce znów rządzi Paul. To urocze „Your Mother Should Known”. I wreszcie finał pierwszej połowy płyty – godne tej roli arcydzieło Johna – „I’m The Walrus” (Jestem morsem / Jestem nim, jak ty jesteś nim, jak ty jesteś mną i wszystkimi razem...).

Część druga – strona „B” – przebój za przebojem – singiel po singlu. Na początek powitanie i pożegnanie zarazem - „Hello Goodbye”. Paul pogodnie rozrockowany, z małego krążka wydanego w listopadzie 67. Po nim wpływa kolejne arcydzieło Johna - „Strawberry Fields Forever”. Śpiewa, że łatwo jest żyć z zamkniętymi oczami / nie rozumiejąc wszystkiego, co się widzi. Czegóż tu nie ma. Muzyka do przodu, muzyka do tyłu, smyczki, blacha, finał, a po nim jeszcze koda. Trójka – „Penny Lane” to sentymentalny powrót Paula do Liverpoolu z dziecięcych lat, natomiast czwórka („Baby You’re A Rich Man”), dzięki dudom, „trąci” nieco folkiem. I wreszcie godny końca koniec – „All You Need Is Love”. Wszystko, czego potrzebujesz to miłość. Po prostu.   

 

Jerzy Skarżyński