Już raz - i to niedawno - stanął przede mną podobny dylemat. Otóż przy omawianiu dyskografii Beatlesów musiałem się zdecydować na pisanie albo o europejskich albo o amerykańskich wersjach ich wczesnych płyt. Tu tylko przypomnę, że chodzi o to, iż te znacznie się od siebie różniły. I to zarówno tytułami jak i repertuarem. Ponieważ jednak jestem stąd, a Liverpoolczycy są z Liverpoolu, czyli też stąd, to koniec końców, rozwiązanie nasunęło się samo – zająłem się albumami opublikowanymi na Starym Kontynencie. A wspominam o tym, bo biorąc się za opowieść o fonograficznym debiucie Jimi Hendrixa, przypomniałem sobie, że pierwotne (analogowe) wydania owego krążka, po obu stronach Atlantyku, miały na tyle różny program, iż właściwie trudno je jednakowo ocenić. Po namyśle, i mimo że Jimi urodził się w Stanach, znów wybrałem Europę. Przede wszystkim dlatego, że jego longplay był nagrany w Anglii z angielskimi muzykami, a także, bo artysta przez całe życie był zakochany w Wielkiej Brytanii (chyba najlepiej o tym świadczy fakt, iż chciał być w niej pochowany!).

Oczywiście ktoś dociekliwy zapyta, jak to możliwe, że można było równocześnie tworzyć dwa warianty tej samej płyty? Skąd brano aż tyle wartościowych utworów? Odpowiedź wiąże się z czymś, o czym opowiem za chwilę (rzecz jasna chodzi o talent) i z czymś, co dziś, mimo że jeszcze istnieje, dla większości zwykłych słuchaczy, jest pojęciem niemal abstrakcyjnym. Idzie o single, czyli o krążki z jedną piosenką po każdej stronie. Otóż w czasach gdy o jakości produktu wychodzącego z tłoczni decydował nie tylko rodzaj masy, z której go zrobiono, ale także szybkość z jaką obracał się na talerzu dość zazwyczaj marnego wówczas gramofonu (LP. – 33 obroty na min, a SP. – 45), to zdecydowanie większą dynamikę miały te drugie. A to, i fakt, że nie trzeba było trafiać w początki nagrań w ich głębi, sprawiało, że z płytek z pojedynczymi utworami korzystały lansujące przeboje stacje radiowe oraz prezenterzy dyskotek. Do tego dochodziło jeszcze jedno istotne ich zastosowanie, otóż były one bazą, tak wtedy popularnych, szaf grających. Reasumując, ponieważ z powyższych powodów, do momentu pojawienia się CD, wydawanie singli było równie ważne jak longplayów, to artyści bardzo często rejestrowali piosenki z myślą o publikowaniu ich tylko na nich. Także Jimi Hendrix.

Jimi Hendrix urodził się 27 listopada 1942 roku w Seattle w stanie Waszyngton. Ponieważ gdy czarny bocian podrzucał go do szpitala, jego tata był w wojsku, to 17-letnia wówczas mama, bez konsultacji z nim, nadała synowi imiona Johnny i Allen. Te po przejściu ojca do cywila zostały zmienione na James Marshall. Dzieciństwo Jimi’ego upłynęło pod znakiem biedy, tułania się pomiędzy domami rodziców, babci i jednej z cioć oraz na borykaniu się ze szkołą. Swoją drogę ku sławie zaczął od grania na harmonijce, którą później, w wieku 15 lat, zmienił na kupioną za 5 dolarów gitarę. W 59 r. od taty dostał pierwsze wiosło elektryczne, co umożliwiło mu udzielanie się w lokalnych zespołach. Ponieważ jednak nie był w stanie utrzymać się z muzyki, więc dorabiał sobie... kradzieżami samochodów. To sprawiło, że aresztowany w 61 r., mając za sprawą sędziego, do wyboru więzienie lub „ochotniczą” służbę wojskową, wybrał to drugie. Trafił do jednostki spadochronowej, z której zwolniono go w wyniku urazu kręgosłupa, którego nabawił się po nie do końca nieudanym skoku. Po wyjściu z wojska wrócił do muzyki. Następne lata to mnóstwo koncertów, sporo grup i powolne pnięcie się w górę. Zanim docenił go świat, Jimi wspierał m.in. Sama Cooke’a, Little Richarda, duet Ike’a i Tiny Turner oraz The Isley Brothers. W 1965 roku przyłączył się do zespołu Curtisa Knighta, z którym dość często występował w klubach w Greenwich Village w Nowym Yorku. To właśnie tam wypatrzyła go ówczesna dziewczyna Keith Richardsa – Linda Keith, która najpierw poleciła go menażerowi Stonsów, a gdy ten się nim nie zainteresował, eksbasiście The Animals - Chasowi Chandlerowi. Potem wszystko potoczyło się szybko. Chas zabrał Hendrixa do Londynu, załatwił sprawy związane z jego kontraktem i pomógł mu stworzyć własny zespół. Weszli do niego dwaj biali: basista - Noel Redding i bębniarz – Mitch Mitchell. Już pierwsze koncerty nowej grupy (nazwano ją The Jimi Hendrix Experience) wzbudziły tak wielką sensację, że pognali na nie najwięksi brytyjscy rockmani z Beatlesami, Stonsami i członkami Cream na czele. 2 grudnia 66 r. wydano pierwszego singla Experience – „Hey Joe” / „Stone Free”. Odniósł błyskawiczny sukces. Po nim pojawiły się kolejne: „Purple Haze” / ”51st Anniversary” i „The Wind Cries Mary” / „Highway Chile”. Oba też stały się bestsellerami.

Wreszcie w maju 67 r. do sklepów Europy trafił długogrający debiut zespołu – „Are You Experienced?”. Zachwycił, tak jak niepomieszczone(!) na nim wcześniejsze przeboje. I tak trafiły na niego: piorunujące drapieżnością „Foxy Lady”; oparte o szalejącą sekcję „Manic Depression”; piękny, bluesowy „Red House”; dynamiczne „Can You See Me”; lekko balladowe, acz elektryczne „Love Or Confusion”; połamane rytmicznie „I Don’t Live Today”; absolutnie psychodeliczne „May This Be Love”; porywające „Fire”; hipnotyczne „Third Stone From The Sun”; melodyjne „Remember” i wreszcie finałowy odlot (z podkładem puszczonym do tyłu) – utwór tytułowy albumu. I żeby wszystko było jasne – tak telegraficznie przeleciałem przez ten krążek, bo to, co jest na nim najważniejsze, czyli niewiarygodne partie gitary, są po prostu nieopisywalne. A żeby wszystko ładnie zamknąć klamrą dodam, że na jego amerykańskiej wersji znalazły się: „Hey Joe”, „Purple Haze” oraz „The Wind Cries Mary”, a zabrakło: „Red House”, „Can You See Me” i „Remember”. I jeszcze jedno - całą prawdę o ówczesnym geniuszu Hendrixa przyniosła dopiero kompaktowa reedycja angielskiego wydania longplaya, bo uzupełnił ją komplet utworów z pierwszych singli artysty.

 

Jerzy Skarżyński