Ponieważ niewiele jest zespołów równie popularnych co Iron Maiden, a w dodatku takich, o których już kilka razy gawędziłem (o albumach „The Number Of The Beast”, „Powerslave” i „Fear Of The Dark”), więc sądzę, że tym razem mogę sobie popisać – albo popisać się wiedzą, na temat tego, co działo się z Ironem w okresie pomiędzy wydaniem „Powerslave”, a publikacją w cztery lata później „Seventh Son Of A Seventh Son”. Zatem do rzeczy... O ile pamiętam, zanim jeszcze krążek „Powerslave” trafił do sklepów, Ironi postanowili przeprowadzić kilka prób generalnych do przygotowanego z tej okazji wielkiego tournee. A na miejsce owej rozgrzewki wybrali... Polskę! Dzięki temu, zapewne za o wiele niższe honorarium, mieliśmy (co w czasach PRL-u było czymś bardzo rzadkim) okazję posłuchania oraz obejrzenia spektaklu jednej z najpopularniejszych i najdroższych formacji na Świecie. Ja oczywiście takiej okazji nie zmarnowałem i zaliczyłem ostatni z pięciu (w Warszawie - 9, Łodzi - 10, Poznaniu - 11, Wrocławiu - 12 i w Zabrzu – 14.08.1984 r.) polskich występów. Było wspaniale, bo nie tylko brawurowo i finezyjnie, ale także, za sprawą „egipskiej” scenografii, szalenie widowiskowo. Banda Harrisa dała potem jeszcze 188 koncertów w 27 krajach, a dane w Long Beach w Kalifornii udokumentowała longplay’em i filmem „Live After Death”.

Po tak forsownej trasie muzycy zrobili sobie (podobno pierwsze od lat) wakacje i nieco zregenerowani zaczęli myśleć o kolejnej płycie. A ponieważ, jak wiadomo, kto się nie rozwija, ten stoi w miejscu, to Bruce Dickinson, Steve Harris, Nicko McBrain, Dave Murray i Adrian Smith zaczęli się zastanawiać, co zrobić aby ich nowa propozycja czymś różniła się od poprzedniej. Bruce optował (chcąc jako wokalista pokazać, że potrafi interpretować także utwory delikatne i ciche) za nagraniem albumu akustycznego, ale pozostała czwórka zdecydowanie się temu sprzeciwiła. W efekcie, zapewne nieco asekurancko, bo nie chcąc podjąć ryzyka utraty fanów, zespół postawił na rozwiązanie kompromisowe. Postanowił zagrać jak zwykle, ale przy użyciu „nowalijki” - gitarowego syntezatora. To sprawiło, że to co trafiło na krążek „Somewhere In Time” (taki nadano mu tytuł) zabrzmiało bardziej bogato i wyraźnie bardziej progresywnie. Longplay odniósł wielki sukces, a Iron Maiden zaczęli doceniać także ci, którzy na co dzień słuchali rocka bardziej wyrafinowanego.

W 1988 r., czyli po kolejnej wielkiej trasie (znów zaczynającej się w Polsce) Iron Maidem zaczął pracę nad kolejnym pełnograjem. A ponieważ sukces „Somewhere In Time” potwierdził słuszność obranej linii artystycznej, muzycy postanowili pójść nieco dalej i na kolejną płytę przygotować utwory jeszcze bardziej „progresywne”. Aby to osiągnąć, po raz pierwszy w swojej historii wykorzystali klasyczne syntezatory. Tym samym sprawili, że ich kolejny album – „Seventh Son Of A Seventh Son” przyniósł najambitniejsze utwory ze wszystkich dotychczasowych. Jak się zresztą później okazało, nawet aż za ambitne, bo część miłośników czystego łomotu, zaczęła marudzić, że nie rozumieją o co chodzi. A chodziło..., bo też po raz pierwszy Ironi podporządkowali cały krążek jednemu tematowi, czyli zilustrowaniu z pomocą rocka wybranych wątków z powieści Orsona Scotta Carda „Siódmy Syn”. No to jazda...

Tak naprawdę, zanim jeszcze Ironi ruszą do typowej dla nich jazdy bez trzymanki, najpierw pojawia się delikatna introdukcja, która przez elektroniczny łącznik wprowadza w rozpędzony temat „Moonchild”. W nim wszystko brzmi jak przystało na zespół o tak wielkiej renomie. Kąsający mikrofon Bruce, niesamowite gitarowe pasaże i sekcja rytmiczna młócąca jak silnik Yamachy potencjalnego dawcy nerek. A i jest (prawie jak zwykle) świetny refren. Zaraz potem, czyli po sekundzie ciszy, łkające gitary wprowadzają w „Infinite Dreams”. Początek, w średnim tempie wprowadza w solidny temat. Moc i siła w jednym. Trójka („Can I Play With Madness”) to ostry utwór o singlowym przeznaczeniu, o czym świadczy jego długość – tylko 3 minuty z 30 sekundami. Natomiast w czwórce - „The Evil That Men Do” idą na całość, czyli gnają jak się patrzy, grają jak się patrzy, a Dickinson śpiewa jak się patrzy (czy może raczej słyszy)! Świetne! Potem następuje, już we wstępie dopieszczone arcydzieło, czyli „Siódmy syn siódmego syna”. Bez słów! A dalej: w „The Prophecy” (6) jest monumentalnie i wspaniale za sprawą tnących obok siebie gitar oraz pewnej folkowości w melodii; w „The Clairvoyant” (7) też świetnie, a może nawet lepiej, bo gitary przypominają to, co w swoich złotych latach dawał Światu Wishbone Ash i wreszcie w  finałowej ósemce – „Only The Good Die Young”, aż się skrzy od tego co kochają fani Żelaznej Dziewicy. Acha, i jest jeszcze koda, czyli zamykający klamrą powrót do intro z „Moonchild”.

 

 

 

Jerzy Skarżyński