W 1985 r. Bryan Ferry wydał swoje magnum opus – LP „Boys And Girls”. Tym samym, jako solista, przebił (co zdarza się dość rzadko) swoje własne sukcesy z czasów gdy był jeszcze wokalistą, liderem i mózgiem szalenie popularnego oraz niezwykle cenionego Roxy Music. A od razu dodam, że dorzuciłem zdanko, iż ów fakt jest dość rzadki, bo zazwyczaj jest tak, że fani w ten sposób osieroconych (lub co gorsza rozbitych) grup, nie akceptując starań odchodzących z nich samowyzwoleńców i w ostentacyjny sposób ich bojkotują. Np. bardzo dobitnie przekonał się o tym Mick Jagger, który mimo że nagrał świetne krążki („She’s The Boss” oraz „Primitive Cool”), jako solista popularności nie zdobył i w efekcie, z mocno podkulonym ogonem, musiał wrócić na łono Stonsów. Ale wróćmy do Ferry’go. Przede wszystkim trzeba wyjaśnić, że – a to zapewne, miało spory wpływ na stosunek do niego miłośników formacji, w której wcześniej śpiewał – „Boys And Girls” było wprawdzie jego pierwszą indywidualną pracą opublikowaną w ósmej dekadzie i po rozpadzie Roxy Music, to jednak, już wcześniej ze sporym powodzeniem działał na własną rękę.

W 1973 roku, po wielkim artystycznym i komercyjnym sukcesie dwóch pierwszych albumów Roxy Music – „Roxy Music” i „For Your Pleasure”, Bryan Ferry miał już na tyle głośne nazwisko, że zaproponowano mu nagranie debiutanckiej płyty długogrającej. I wówczas artysta, zapewne aby uniknąć kopiowania tego, co tworzył ze swoim zespołem, postanowił zarejestrować album, który byłby w całości wypełniony standardami. Jak się okazało, gdy „These Foolish Things” (taki tytuł mu nadał) trafiło już do sklepów – raz, pomysł okazał się strzałem w dziesiątkę, bo krążek świetnie się sprzedawał, a dwa - wszyscy krytycy uznali, że Ferry jest arcymistrzem eleganckiego interpretowania klasyki rhythm and bluesa, rock’n’rolla i soulu (m.in. cudownego „Smoke Gets In Your Eyes” The Platters oraz nie mniej pięknego Dylanowskiego „A Hard Rain’s A-Gonna Fall”). Nie ma co się dziwić, że po takim przyjęciu, już w następnym roku Bryan przygotował kolejny zestaw coverów, czyli LP. „Another Time, Another Place”. Na jego okładce, co w czasach szczytu popularności pełnego błyskotek glam rocka, było z jednej strony prowokujące, a z drugiej, ostrzegające przed muzyczną innością jej zawartości, wokalista stał ubrany w nieskazitelny biały garnitur i muszkę. Zdecydowanie bardziej wyglądał na playboya niż na rockmana. Dodam jeszcze, że płyta, jak poprzednia, od razu trafiła do czołówki najlepiej się sprzedających w Wielkiej Brytanii.

Ponieważ w następnych dwóch latach Bryan Ferry poświęcił się wyłącznie pracy z Roxy Music (powstały wtedy albumy „Stranded”, „Country Life”, „Siren” i „Viva!”), to na jego kolejnego długograj solowego, trzeba było czekać aż do momentu gdy muzycy Roxy postanowili zawiesić działalność. A stało się to w roku 1976. I tak w kolejnych trzech latach Ferry nagrał LP: „Let’s Stick Together” (76); „In Your Mind” (77) oraz „The Bride Stripped Bare” (78). Wszystkie trzy, jak poprzednie zyskały poklask i dobrze się sprzedały. No a ponieważ w 1979 r. Roxy Music się reaktywowało, wydając najpierw dobry krążek „Manifesto”, a potem dwa arcydzieła „Flash + Blood i „Avalon”, to na kolejny solowy LP wokalisty trzeba było poczekać aż do 1985 r. Wydana wtedy płyta – wspomniane już „Boys And Girls” stała się czymś na kształt pomnika-symbolu rocka owej dekady. Warto też wspomnieć, że zaraz po jej wydaniu, Bryan wraz ze swoim zespołem towarzyszącym (m.in. z Davidem Gilmourem grającym na gitarze) wystąpił na Stadionie Wembley w ramach londyńskiego koncertu „Live Aid” (15 lipiec). To jeszcze bardziej wzmogło jego i tak już wielką popularność. Trochę pod jej presją, w dwa lata później, Ferry nagrał swój kolejny album – „Bête Noire”. Ten, przede wszystkim za sprawą oczekiwań jakie rozbudziło „Boys And Girls”, odrobinę rozczarował, ale słuchany po latach też wypada wspaniale. Pora się o tym przekonać na własne uszy.

„Bête Noire”  otwiera  zmysłowe, rytmiczne, bo przesączone afrykańskością, nagranie „Limbo”. Setki drobniutkich dźwięków, stuki instrumentów perkusyjnych i piękne podgrywki na gitarze Davida Gilmoura. Pycha! Zaraz potem, ktoś coś zaczyna pisać na maszynie (do pisania rzecz jasna). Po sekundzie do tego stuku dołącza się nieludzko precyzyjnie pracujący perkusista – Andy Newmark (wspieracz m.in. Johna Lennona, George’a Harrisona, Erica Claptona, Rogera Watersa, Davida Gilmoura, Stinga i Pink Floyd oraz Roxy Music!) i kolejne instrumenty. W „Kiss & Tell” jest wręcz zmysłowo. Trójkę – „New Town” znów anonsuje uwypuklony rytm, który podbudowuje piękną melodię. Nawet, nie lubiącym tańczyć nogi poruszają się do taktu. W tle leci hipnotyczna solówka wioślarska Neila Hubbarda. W „Day For Night” (4) jest bardziej rockowo i bardziej „biało”, natomiast w „Zamba” (5) absolutnie hipnotycznie i absolutnie wspaniale. Tłem tej trzyminutowej pieśni jest wspaniała elektronika (Patrick Leonard) i delikatna gitara. Kolejnych pięć tematów (strona „B” analoga) to: przebojowe, bo wyraziste „The Right Staff” (na wiośle gra współautor – Johnny Marr z The Smith); rozpędzone i tylko bardzo dobre „Seven Deadly Sins”; wspaniałe, otulające jak mgła (z pięknym refrenem) „The Name Of The Game” i wreszcie godny finału finał, rozmarzony (m.in. dzięki skrzypcom) utwór tytułowy. Magiczne!

 

 

 

 

Jerzy Skarżyński