Będzie bowiem o krążku, który powstał (i to słychać) w warunkach – delikatnie pisząc – nie specjalnie sprzyjających jakości nagrań. Ale, i to bardzo ważne, ów „mankament” - raz, nie jest wynikiem skąpstwa jego twórcy (bo można by pomyśleć, że szkoda mu było pieniędzy na wynajem odpowiednio wyposażonego studia), a dwa, przy słuchaniu pieśni z tego longplaya, tak naprawdę to zupełnie nie przeszkadza. I jeszcze jedno (znów będzie blisko do posądzenia go o skąpstwo) – podczas pracy nad rzeczonym długograjem, ów artysta nie skorzystał z pomocy żadnych innego muzyka! Ale sza! Wystarczy już tej rozgrzewki, bowiem pora wyjaśnić, że twórca owego „samorodka”, to nie kto inny, jak jeden z najwybitniejszych, najsłynniejszych i najbogatszych rockmanów na Świecie – Bruce Frederick Joseph Springsteen.

Przyszły dzierżyciel dumnie brzmiącego tytułu „The Boss”, przyszedł był na świat 23 września 1949 r. w Long Branch, w New Jersey, a dzieciństwo spędził na South Street w Borough Freehold. W żyłach jego rodziców płynęła mieszanka europejskiej krwi, bo tata, Douglas, był w połowie Irlandczykiem a w połowie Holendrem, natomiast rodzina mamy - Adele Ann (nazwisko panieńskie Zirilli) wywodziła się z Sycylii. W następnych latach Bruce dostał od rodziców: dwie siostrzyczki; „zesłanie” (bo jej nie cierpiał) do katolickiej szkoły St Rose Of Lima, a potem do (też przez niego nie lubianej) publicznej Freeehold Regional High School i... na 13 urodziny, gitarę. Wraz z ukończeniu szkoły średniej, edukacja młodego Springsteena praktycznie (przez chwilę uczęszczał jeszcze do Ocean County College) się definitywnie zakończyła.

Wracając do muzyki. Skoro miał już gitarę, Bruce Springsteen zainteresował się rock’n’rollem... oczywiście żartuję, bo zanim mama wydała na nią 18 zielonych, spostrzegła że synek ma słuch i pociąg do niej (do muzyki oczywiście). Gdzieś w połowie lat 60. zaczął grywać z różnymi lokalnymi zespołami i dorobił się, początkowo nie lubianej przez siebie (bo nie znosił wszelkich „szefów”), ksywy – The Boss. Wzięła się ona stąd, że parę razy załatwiał kumplom forsę za nocne granie w klubach. Na przełomie owej i następnej dekady, wokół Springsteena uformowała się grupa muzyków, z którą (pod różnymi nazwami) występował aż do 1972 r., kiedy to dzięki świetnym opiniom krytyków i słuchaczy podpisał kontrakt z Columbią. Zaraz potem nagrał debiutancki album „Greetings From Asbury Park, NJ”. Jego świetne tekstowo folk-songi sprawiły, że został przez niektórych nazwany drugim Dylanem, choć tak po prawdzie Bruce śpiewał zupełnie inaczej niż Bob. Wraz z jego drugą płytą „The Wild, Innocent & Street Shuffle E” artysta od ballad przeszedł do bardziej dynamicznego rhythm’n’bluesa. Niewiele później jeden z najbardziej wpływowych amerykańskich dziennikarzy i producentów muzycznych – Jon Landau, po obejrzeniu koncertu Bossa, napisał pamiętne zdanie: Widziałem przyszłość rock’n’rolla – nazywa się Bruce Springsteen! Od publikacji w 1975 r. trzeciego albumu artysty - „Born To Run”, jego popularność stale się wzmagała i w końcu, dzięki kolejnym świetnym longplay’om, singlom i koncertom, ustawiła go na pozycji maga-gwiazdy – symbolu Ameryki.

W 1982 r. Bruce Springsteen zaczął w swoim domu pracować nad taśmą demo do kolejnego krążka. Nowe utwory rejestrował na 4-ściężkowym magnetofonie kasetowym(!), i choć jak łatwo się domyśleć, daleko im było do doskonałości technicznej, robiły tak potężne wrażenie, że wtedy już jego przyjaciel, wspomniany Jon Landau, przekonał go, iż warto je wydać (w niepoprawianej wersji) na specjalnej płycie. Nadano jej tytuł – „Nebraska” i w USA trafiła do sklepów 30 września tegoż roku.

Zanim zaczniemy słuchać poszczególnych pieśni z „Nebraski” warto (choć w sumie to nie najważniejsze) sprostować, w wielu miejscach cytowaną opinię, że ten ascetyczny album, jest głośną (bo słynną) i cichą (bo cicho nagraną, co wymagało specjalnego miksowanie aby usunąć szumy taśmy) zapowiedzią, tak później popularnych krążków spod znaku „unplugged”. Bo tak nie jest, gdyż wprawdzie w większości utworów Bruce śpiewa jedynie z towarzyszeniem gitary akustycznej i harmonijki, ale jednak w dość dynamicznym temacie „Open All Night” gra... na wiośle elektrycznym! A teraz czas już na konkrety, czyli słuchanie. I tak „Nebraskę” zaczyna „Nebraska”. Jest bardzo, bardzo tęsknie oraz pięknie. Najpierw przez pół minuty płaczą organki, a potem pojawia się depresyjny głos Springsteena. Liczą się tylko – melodia i słowa oraz cichutkie dziecięce cymbałki (a może jakiś dzwonki) w końcówce. Czar! Po melancholijnym początku pojawia się bardziej ekspresyjne, ale wcale nie gorsze „Atlantic City”. Bruce cudownie wyje (jak jakiś filmowy kojot do księżyca) we własnym tle. Trójka („Mansion On The Hill”) to znów nieskończona tęsknota i smutek, a czwórka („Johnny 99”), jest prawie rytmicznym (bo oczywiście bez bębnów) pysznym rockowym przebojem. Potem lecą jeszcze: stonowane „Highway Patrolman”; dramatyczne (niemal rock’n’roll w stylu Elvisa) i świetne „State Trooper”; bardzo nastrojowe „Used Cars”; rockowe, elektryczne, a już wspomniane „Open All Night”; senne oraz pełne nostalgii „My Father’s House” i finałowe, bluesowate „Reason To Believe”.

I jeszcze jedno, ten krążek powinien poznać (oraz mieć) nie tylko każdy fan Bruce’a Springsteena, ale także każdy kto kocha U2 z drugiej połowy lat 80. (LP. „The Joshua Three” i „Rattle And Hum”), bo na wzór oraz podobieństwo ballad z „Nebraski”, Bono oraz The Edge sporo nagrali w owym czasie.

 

 

 

 

Jerzy Skarżyński