Czytaj także: King Crimson „In The Wake Of Poseidon”

Ciąg dalszy następuje! Zgodnie z zapowiedzią z poprzedniej opowieści (tej, w której omówiłem pradzieje i protoplastów Karmazynowego Króla) pora aby teraz zająć się nim samym. A zatem... Jego wysokość King Crimson zrodził się 13 (i bądź tu człowieku przesądnym) stycznia 1969 r. w piwnicy kawiarni Fulham Palace w Londynie. W jego pierwszym składzie znaleźli się: Robert Fripp (mózg i gitara); Michael Giles (intuicja oraz perkusja); Ian McDonald (emocjonalność, mellotron, flet, saksofon altowy i instrument nieelegancko zwany klarnetem); Greg Lake (serce, wielki głos oraz gitara basowa) i Peter Sinfield (autor tekstów, a zatem wrażliwość oraz... światła w czasie koncertów). A`propos Sinfielda, wypada tu wspomnieć, że był on także ojcem chrzestnym grupy, bo raz - wymyślił dla niej nazwę (podobno miała być synonim Belzebuba) i bo dwa - wywodzących się z angielskiej prowincji kumpli dość skutecznie „wprowadzał” na londyńsko-hippisowskie salony. Po tygodniach prób, 9 kwietnia, w klubie Speakeasy odbył się pierwszy prawdziwy występ formacji. Musiał być udany, bowiem już w niecały miesiąc później została zaproszona do radia BBC (6 maja), a zaraz potem po raz pierwszy wystąpiła w Marguee. Następną przełomową datą w biografii Króla był 5 lipca, bowiem tego dnia Jego Wysokość wystąpił jako suport The Rolling Stones podczas mega-koncertu w Hyde Parku. Owo wydarzenie (650 000 publiczność) zostało zorganizowane aby uczcić pamięć zmarłego dwa dni wcześniej Briana Jonesa. No, a gdy tą informację połączy się ze zgodną opinią, że młody zespół zagrał wtedy bardzo dobrze, to łatwo się domyśleć, iż dosłownie z minuty na minutę zyskał znaczącą popularność. I jeszcze jedno – mimo wszystkich tych sukcesów, dla jego członków najważniejszą datą owego roku był z całą pewnością 10 października, czyli dzień, w którym do sklepów trafił ich fonograficzny debiut - „In The Court Of The Crimson King”. Ponieważ o pięknie, klasie i znaczeniu tej płyty sporo napisałem na potrzeby pierwszego tomu tego cyklu, to aby się niepotrzebnie nie powtarzać, od razu przeskoczę do finału promującego ją tournee, czyli do grudnia 1969 roku, kiedy to najpierw McDonald i Giles poinformowali Frippa o tym, że z powodów artystycznych chcą się z nim rozstać, a zaraz potem podobną decyzję podjął Greg Lake. Tyle tylko, że dla odmiany tego ostatniego zwabiła propozycja przejścia do supergrupy tworzonej wtedy przez Keitha Emersona (mówiło się nawet, że miała się nazywać HELP, bo ponoć mieli w niej grać także Jimi Hendrix i Carl Palmer, a jej szyld miał być zlepkiem inicjałów nazwisk tworzących ją muzyków).

W marcu 1970 roku Robert Fripp miał przystąpić do pracy nad drugim albumem King Crimson. Tyle tylko, że jak wspomniałem, jego zespół już wtedy praktycznie nie istniał. W tej sytuacji, aby jednak jakoś go zarejestrować, poprosił o pomoc swoich (wtedy już byłych) współpracowników. Jedni się zgodzili, inni nie. I tak: ponieważ Greg Lake podjął się jedynie śpiewania, to zamiast niego na basie zagrał... Peter Giles; Michael Giles (czego łatwo się domyśleć - skoro ściągnął brata) raz jeszcze usiadł za bębnami; a Peter Sinfield jak poprzednio, napisał słowa. Natomiast Ian McDonalda zastąpiło aż dwóch instrumentalistów: saksofonista i flecista – Mel Collins oraz pianista Keith Tippett. Całość, jako „In The Wake Of Poseidon”, została opublikowana 15 maja i o dziwo (zważywszy na warunki powstawania) okazała się być dziełem bardzo, bardzo dobrym. No a skoro „Budzenie Posejdona” zostało nagrane przez „niby” King Crimson, to aby wykorzystać sukces krążka, czyli móc koncertować i pracować nad kolejnym - Fripp już w sierpniu stworzył kolejną mutację grupy. Tym razem, obok niego, tworzyli ją: Sinfield, Collins, śpiewający basista - Gordon Haskell i perkusista - Andy McCulloch. Jesienią muzycy przygotowali trzeci długograj Króla, płytę „Lizard”.

„Lizard” zaczyna wspaniały i wzniosły (a może raczej podniosły) temat „Cirkus”. Po tajemniczej introdukcji, pojawia się przedziwne połączenie groźnych pomruków, piękna mellotronu i śpiewu oraz powoli przybierających na znaczeniu „dęciaków”. Słyszymy tu nie tylko grę Mela Collinsa, ale także jazzujące improwizacje wspomagających zespół: Robina Millera (obój i rożek angielski), Marka Chariga (kornet) i Nicka Evansa (puzon). Intrygująco podgrywa też na fortepianie Keith Tippett (formalnie też był już jedynie pomocnikiem grupy). Po „Cyrku” nasze uszy dostają się pod wpływ męczącego (ale i intrygującego) tematu „Indoor Games”. Właściwie nie wiadomo, czy to rock jest jeszcze, czy już jazz. Połamany rytm, dęciaki jak w „Cat Food” na poprzednim albumie i znakomite „dodatki” Frippa. Na końcu Gordon Haskell śmieje się dość sarkastycznie. Z siebie? Z muzyki? A może z tekstu (ponoć tak właśnie było naprawdę)? Następny utwór „Happy Family” jest równie uroczy co odlotowy. Wspaniały fortepian, flet, trąbka, pozorny bałagan i śpiew kojarzący mi się nieco z „zappowaniem” Zappy. Ostatnim tematem pierwszej części (dawniej strony „A”) krążka jest delikatna, rozmarzona fleto-ballada „Lady Of The Dancing Water”. Cudeńko podane na „mieńko” (akustycznie).

Część druga jest ważniejsza, bo z jednym tylko, ale za to aż 23 min utworem. Ów utwór to tytułowa dla płyty suita „Lizard”. Ta zaczyna się aż za pięknie, bo jej pierwszym, pełnym spokoju i urody elementem, jest ciepły song - „Prince Rupert Awakes”. Poza wielkim wyważeniem wyróżnia go fakt, iż gościnnie zaśpiewał go wokalny anioł z Yes - Jon Anderson. Potem pojawia się bliższe jazzowi „Bolero – The Peacock’s Tale”, które przechodzi w łączące jazzującą „blachę” z groźnymi ścianami budowanymi przez mellotron oraz (już na samym końcu) z przeszywającym super-solem Frippa - „The Battle Of Glass Tears”. A całość zamyka minutowy, a’la katarynkowy walczyk „Big Top”. Progresywny big top!

Ciąg dalszy nastąpi!