I tak powstają listy najwybitniejszych wokalistek, wokalistów, gitarzystów, basistów, bębniarzy czy specjalistów od gry na najróżniejszych instrumentach klawiszowych. Są też np. zestawienia najzdolniejszych skrzypków, akordeonistów, perkusistów (tych od najróżniejszych instrumentów perkusyjnych), saksofonistów i... flecistów. Tyle tylko, że wśród dmuchaczy w te ostatnie, konkurencja nigdy nie była zbyt szeroka, a korona od czterdziestu paru lat zawsze trafiała na tę samą (dawniej bardzo) kudłatą głowę. Bo mimo niekiedy efektownych popisów  Mela Collinsa (Camel, King Crimson),  Petera Gabriela (Genesis), Andy Latimera (Camel), Iana McDonalda (King Crimson), Thijsa van Leera (Focus), czy w ostatnich latach Devona Gravesa (Dead Soul Tribe), nikt nie ma wątpliwości, że królem flecistów wśród rock’n’rollowców, jest Ian Anderson – leader Jethro Tull. A jego prawo do tronu wydaje się rzeczą tak oczywistą, że sądzę iż większość z jego niezliczonych fanów, podobnie z resztą jak ja, z całkowitym niedowierzaniem przyjmie informacje, że nasz idol przez większość swojej kariery flecisty grał popełniając bardzo (podobno) istotny błąd techniczny. Owego strasznego odkrycia dokonała w 1995 r... córka artysty, podczas nauki w szkole! Oto jak można wyhodować żmije na łonie własnej żony!

No cóż, skoro już rzuciłem tak głęboki cień na wcześniej niczym nieskalane panowanie Ian Andersona, to czuję, że muszę  spróbować wyjaśnić, kto za tym (jego niedouczeniem) stoi? Nie bawiąc się, w zbędne w tej sytuacji owijanie w bawełnę, od razu wykrzyczę całą prawdę. Otóż odpowiada za to, nie kto inny, jak tylko sam Eric Clapton! Jak to możliwe? Oto co zaszło: Gdy w 1967 roku młody, zdolny i przy tym niezwykle ambitny wokalista oraz gitarzysta (Anderson) zaczął przygotowywać grunt do własnej kariery, pewnego - chyba dla niego niepięknego dnia, wybrał się na koncert słynnego już wtedy wirtuoza elektrycznego wiosła (Claptona) i po obejrzeniu owego spektaklu uświadomił sobie, że nigdy, przenigdy, nie zdoła osiągnąć takiej mistrzostwa, a zatem trzeba dać sobie spokój z nieakustycznym gitarowaniem oraz że, dobrze byłoby zająć się graniem na jakimś innym instrumencie. Jego wybór padł błyszczącą dmuchawę poprzeczną, czyli flet. Tyle tylko, że w tamtych czasach nikt na poważnie nie fletował publicznie rocka, więc za bardzo nie było się od kogo uczyć. Stąd pozostał samokształcenie. A ponieważ był nie tylko – jak napisałem – ambitny, ale także konsekwentny i pracowity, stąd po tygodniach trenowania doszedł do wspaniałych (choć jak się po latach okazało, bazujących na błędach) rezultatów. Amen!

Po wydaniu w 1991 r. (omówionej już w tym cyklu) płyty „Catfish Rising” Ian Anderson i jego często zmieniający skład zespół Jethro Tull sporo występował, a potem zajął się przygotowaniem pomnikowej składanki (niektóre utwory na nią było nagrane powtórnie) z okazji 25-lecia grupy. Po jej wydaniu formacja (w tym okresie w składzie: Anderson – śpiew, flet koncertowy, flet bambusowy, gitara akustyczna; Martin Barre – gitara elektryczna; Andrew Giddings – instrumenty klawiszowe; Doane Perry – perkusja i dwaj, grający naprzemiennie w różnych utworach, basiści: Dave Pegg i Steve Bailey) zajęła się pracą nad nowym długograjem. Ten jako „Roots To Branches” ukazał się w czerwcu 1995 r.

„Roots To Branches”, gdyby był krótszy o sekundę, to trwałby godzinę jak w „pysk strzelił”, a gdyby miał o jeden utwór mniej, to napisałbym, że to wspaniały dekalog folk-rocka z wyraźnymi naleciałościami z orientu. Orientu? Tak orientu, i to nie tylko za sprawą owego, już wspomnianego, fletu bambusowego, ale także dzięki pojawiającym się dość często w pięknych melodiach pomysłów godnych ilustrowania opowieści „Z tysiąca i jednej nocy” albo tańca brzucha (od ucha do ucha). „Roots To Branches” zaczyna... „Roots To Branches”, a właściwie wprowadzający w ten utwór dość groźny pomruk gitary Barre i po chwili dołączający do niej flet. Jest pięknie, bardzo wyrafinowanie rytmicznie (świetny Perry) i progresywnie (klawiszowe wygibasy Giddingsa). Ogólnie rewelacyjnie! Zaraz potem zgrzyt elektrycznego wiosła w prowadza w wijący się jak zahipnotyzowana kobra temat „Rare And Precious Chain”. Dzięki fletowi i syntezatorowi jesteśmy na którymś z targowisk Jedwabnego Szlaku. Ogólnie, jeszcze bardziej rewelacyjna rewelacja! Trójka to „Out Of The Noise”. Tu jest właściwie hard-rockowo (riffy) i progresywnie (organy). Ogólnie... tylko bardzo dobrze! W „This Free Will” (4) jest też solidnie rockowo, a do tego nieco symfonicznie dzięki znakomitemu polifonicznemu graniu na klawiszach Andrew G. Piątka („Valley”), to efektowne balladowanie, z chwilowymi niepokojami, wywołanymi przez rozrabiające chuligańskie elementy pokroju Martina B. i Doane’a P., natomiast szóstka („Dangerous Veils”) – brawurowe fletowanie, gitarowanie i nieokiełznane bębnienie oraz... odrobina swingu (na zadzie). „Beside Myself”, jak zwykle siódme nagranie na longplayu jest perłą pod względem melodii, nastroju i aranżacji. Gdyby nie zbliżająca się dziesiątka, byłby to najlepszy fragment krążka. Po nim lecą: dwa wyrafinowane długasy (po prawie 8 min.) - „Wounded, Old And Treacherous” i „At Last, Forever”; owa przepiękna oraz rozmarzona dziesiątka - „Stuck In The August Rain” (jeden z utworów dekady) i zamykający całość, nieco knajpiany – „Another Harry’s Bar”. Rozkoszna całość!!!  

 

 

 

 

Jerzy Skarżyński