Dzięki temu, że od ponad czterdziestu lat co tydzień prowadzę Giełdę Płyt w krakowskim klubie studenckim „Pod Przewiązką”, mam stałą możliwość konfrontowania własnych poglądów, opinii i zachwytów lub rozczarowań z innymi podobnymi do mnie płyto-świrami. Tak słodko nas wszystkich nazwałem, bo w większości jesteśmy stadem trochę śmiesznych dużych (starych) dzieci, które zamiast wydawać kasę na nowe fury i chaty, wolą kupować sobie kolejne (często już tysięczne) albumy oraz które zamiast poświęcać czas na dyskusje o biznesie i polityce wolą się kłócić o wyższość solówek Hendrixa nad Claptonowskimi lub odwrotnie. Wspomniałem o tym, bowiem nasze właściwie nigdy nie kończące się rozmowy czasami – nawet ku naszemu własnemu zaskoczeniu – prowadzą do interesujących konkluzji. No i właśnie owocem jednej z takich pogaduch jest wniosek sprowadzający się do stwierdzenia, że im dłużej słucha się rocka, im lepiej się go zna, tym bardziej pragnie się obcowania z czymś, co jest grane oraz śpiewane maksymalnie spontanicznie, naturalnie i prosto (czasem nawet „jak drut”). Ciekawe jest również to, iż zdarza się często, że gdy już „zapodamy” sobie odpowiednią muzykę, nagle odkrywamy, iż ta nie tylko sprawia nam wielką przyjemność, ale także zachwyca nas swoją ponadczasowością. Dzieje się tak, bowiem dzięki niezależności od chwilowych mód, krążki tego typu właściwie się nigdy się nie starzeją. Na tej samej zasadzie na jakiej zawsze na czasie są klasyczne Levisy, Garbus czy Harley. No, a aby zamknąć temat, dorzucę że puentą każdej z tych dyskusji są nazwy nieśmiertelnych „prostaków”. Najczęściej wymieniane są The Doors, Free, Creedence Clearwater Revival i... Grand Funk Railroad.

W Roku Pańskim 1948, w miejscowości Flint, w stanie Michigan (oczywiście w USA), przyszedł na świat Mark Frederick Farner, który w 15 lat później zaczął wydobywać dźwięki z otrzymanej od mamy gitary. Widocznie miał i słuch i talent, bo już po roku trenowania zaczął grywać (także śpiewając) w miejscowych zespołach. W 1966 przyłączył się do grupy The Pack, w której za perkusją siedział jego rówieśnik - Don Brewer. Owa farmacja dwa lata później, po różnych perturbacjach, stała się zalążkiem kolejnej – Grand Funk Railroad (jej szyld pochodził od nazwy linii kolejowej przechodzącej przez rodzinne miasto muzyków). W skład zespołu oprócz Farnera i Brewera wszedł także 17-letni wówczas basista - Mel Schacher. Co również ważne, ich managerem został dawny kumpel Dona – Terry Knight, który, jak się później okazało, równie skutecznie promował swoich podopiecznych co... ich oszukiwał. Jak to zwykle bywa, w pierwszych miesiącach członkowie Grand Funk Railroad pracowali nad repertuarem, brzmieniem i stylem. Od czasu do czasu, zdarzało im się także (za darmo lub za marne grosze) wystąpić na jakiejś imprezie czy balu. Wtedy też spostrzegli, że tym są lepiej przyjmowani, im... głośniej grają! Stąd ile mogli, inwestowali w aparaturę nagłaśniającą. Pewnego pięknego dnia Knightowi udało się załatwić, że podległej mu grupie pozwolono „dać czadu” na festiwalu rockowym w Atlancie. W praktyce oznaczało to, że Brewer, Farner i Schacher mieli wejść na scenę pomiędzy występami oficjalnych gwiazd pierwszego dnia (4 lipca 69) imprezy. Wprawdzie za ów koncert nie mieli dostać żadnego honorarium, ale za to zyskali szansę pokazania się szerokiej publiczności i „ludziom z branży”. A ponieważ „chłopcy” mieli już wtedy spore umiejętności, interesujący program i byli bardzo mocno zmotywowani, to zgodnie z przewidywaniem, zostali natychmiast zauważeni i docenieni. Potem wszystko potoczyło się piorunem: kontrakt z Capitol Records; nagranie debiutanckiego albumu - „On Time” (wydany 1969 r. zyskał miano złotej płyty) i rejestracja drugiego longplaya – „Grand Funk”. Ten zdobywa platynę i wielkie uznanie po wszeczasy.

No to jazda. Ruszamy żelaznym szlakiem. „Grand Funk” zaczyna prawie pięciominutowy temat „Got His Thing On The Move”. Potężne uderzenie, spora ekspresja i bardzo dziwne brzmienie. Dziwne, bo instrumenty brzmią szalenie surowo. Szczególnie gitara basowa, która sprawia wrażenie jakby była przesterowana. Używając nie do końca literackiego (ale za to bardzo trafnego określenia) napiszę, że jest to bas... „pierdzący”! A co do samego utworu - solidna dawka dynamicznego hard rocka. Dwójka – „Please Don’t Worry”. Po ostrym i szybkim początku całość chwilami zwalnia do bardziej bluesowego rozkołysania. W trójce, w „High Falootin’ Woman” jest bardzo motorycznie, precyzyjnie i właściwie blisko rock’n’rolla. Pychota. Po trzyminutowej trójce, zgodnie z przewidywaniami, zaczyna się czwórka, czyli ciężkie i ozdobione efektownym solem na gitarze „Mr. Limousine Driver”. Jeśli słuchamy odpowiednio głośno, podskakujemy, jak byśmy byli wiezieni elegancką gablotą po polskiej drodze. Od następnego numeru, od „In Need”, krążek nabiera wagi, bo utwory robią się coraz potężniejsze. Wszystkie mają co najmniej sześć minut. A to zaś oznacza, że są bardziej rozbudowane i oparte na dłuższych partiach instrumentalnych. We wspomnianym „In Need” porywająco popisuje się Farner. W drugiej połowie jest wręcz obsesyjnie. Istny odlot! Do tego na torach! Potem co utwór jest wspanialej. I tak w „Winter And My Soul” z minuty na minutę robi się coraz bardziej hipnotycznie, w „Paranoid” coraz bardziej paranoicznie, a w finałowym „Inside Looking Out” coraz bardziej niewiarygodnie. Niewiarygodnie, a tak, bo ten utwór to jedno z największych arcydzieł rocka. Wspaniały temat, wspaniała aranżacja, wspaniała dramaturgia, wspaniały śpiew, wspaniałe granie i co najważniejsze, wspaniale uzewnętrznione emocje. Esencja rocka!