Bywa tak, szczególnie gdy patrzymy z perspektywy dziesięcioleci, że zapominamy, iż artysta, nawet ten największy, to też człowiek. Miewa jak wszyscy swoje miłosne powodzenia i niepowodzenia, radości i smutki, nocne marzenia i dzienne kłopoty oraz jak każdy denerwuje się, złości a nawet wścieka. I co ważne, jeśli należy on do grona artystów autentycznych, czyli do tych, którzy tworzą nie tylko dla pieniędzy, to często zdarza się, że owe uczucia rzutują na jego decyzje bezpośrednio związane ze sztuką. A wspominam o tym, bowiem historia powstania, działalności i co najgorsze, zbyt wczesnego rozpadu zespołu, o którym zaraz pogawędzę, jest nieomal szkolnym przykładem na to jak destrukcyjne (w kontekście jego dzieł) potrafią być czasem tego typu emocje.

W kwietniu 1966 r., po jednym z koncertów w Oxfordzie, do młodego, ale już bardzo cenionego gitarzysty grupy John Mayall & Bluesbreakers – Erica Claptona, podszedł ówczesny bębniarz formacji Graham Bond Organization, Ginger Baker i po cichu (bo chciał aby, póki co, pozostało to tajemnicą) zaproponował zmontowanie wspólnego bandu. Chcący się rozwijać, a przy okazji wyjść z cienia lidera Bluesbreakers Clapton, pomysł zaakceptował. Pozostało tylko ustalić, kto jeszcze powinien z nimi pracować. Co ważne, bowiem później okazało się brzemienne w skutkach, po dłuższych namowach Eric przekonał Gingera, aby ich partnerem został stary znajomy tego drugiego (przez pewien czas obaj stanowili lubiącą ze sobą grać, ale nieznoszącą się za sprawą charakterów, sekcję rytmiczną u Grahama Bonda), świetnie śpiewający basista zespołu Manfreda Manna – Jack Bruce. Warto tu też wspomnieć, że gitarzysta i perkusista początkowo myśleli o działaniu jako kwartet (ze Stevem Winwoodem przy organach), ale w końcu odrzucili tę koncepcję, bo zdali sobie sprawę, że istnieje spore prawdopodobieństwo, iż dwóch wokalistów (Bruce i Winwood) szybko pokłóci się o to, który z nich ma być frontmenem. A a` propos konfliktów, już wtedy doszło do utarczki między Bakerem a Brucem, bowiem basista bez konsultacji z pozostałą dwójką, udzielił jakiejś gazecie wywiadu, w którym opowiedział o ich projekcie i... tym samym sprawił, że Mayall i Bond dowiedzieli się z prasy, iż oto właśnie tracą współpracowników. Na szczęście w następnych dniach sprawa na tyle ucichła, że na początku lipca Cream – bo tak właśnie nazwano trio - był już prawie gotowy do akcji.

To, że w poprzednie zdanie wplotłem owo „prawie”, oczywiście nie jest przypadkiem, bo poza muzykami (i co jasne) instrumentami, każdemu ansamblowi potrzebny jest jeszcze repertuar. I tu dość szybko pojawiło się – jak pokazała przyszłość - bardzo dobre rozwiązanie, bo okazało się, że Bruce oraz Baker znają młodego i zdolnego poetę Pete’a Browna. Zaproponowali mu zatem współpracę. Jej początek (przynajmniej we wspomnieniach zamieszczonych na stronie internetowej Jacka) był dość zabawny: Byliśmy w moim mieszkaniu. Ginger chciał napisać piosenkę z Pete’em. (...) Nic z tego nie wyszło, więc moja żona zaczęła pracować z Gingerem i napisali „Sweet Wine”. Potem ja zacząłem pisać z Pete’em, więc w pewnym sensie ja dostałem Pete’a, a Ginger moją żonę. Tu od siebie dodam, że zupełnie nie wiem jak potem szło Bakerowi z żoną Bruce’a, natomiast szybko okazało się, że duet basisto-wokalisty z poetą – mimo, że teoretycznie było to „wbrew naturze” – okazał się bardzo płodny. Ich wspólne dzieci były i piękne i mądre.

Ponieważ nowy zespół, zważywszy na magię nazwisk tworzących go muzyków, był czymś, co dziś określa się mianem supergrupy, to jego menażer (Robert Stigwood) na oficjalny debiut wybrał odpowiednio prestiżową imprezę. Cream miał 31 lipca wystąpić przed dużą publicznością na szóstej edycji Narodowego Festiwalu Jazzu i Bluesa w Windsorze. W związku z tym formacja musiała błyskawicznie opracować odpowiedni program i się „zgrać”. Z obawy przed ewentualnymi pułapkami mogącymi się ujawnić w czasie pierwszego koncertu, artyści postanowili, że 29 lipca zrobią sobie ogniową próbę generalną. Odbyli ją w małym klubie w Manchesterze - Twisted Wheel. Ponoć, mimo że widzów na niej nie było, grało im świetnie. Natomiast co do Windsoru – to wszystko można zamknąć w dwóch słowach: wielki sukces! A ponieważ z sukcesami jest tak, że trzeba je szybko dyskontować, więc trio nieomal natychmiast przystąpiło do pracy nad płytą długogrającą (co ciekawe najpierw przygotowano ją w wersji mono, a dopiero potem w stereo). Zanim jednak 20 grudnia ją wydano, na rynek trafiły dwa jego single. Pierwszy - „Wrapping Paper” – nie odniósł sukcesu i sprawił, że Baker znów wściekł się na Bruce’a, bowiem w opisie tej kompozycji nie pojawiło się jego nazwisko, choć – jak uważał - był jej współautorem. Natomiast drugi - „I Feel Free” - od razu zyskał sporą popularność. I jeszcze jedno. Co ciekawe, w pierwotnej edycji debiutanckiego longplaya Creamu („Fresh Cream”) nie znalazły się główne piosenki z obu wspomnianych singli.

Degustacja „Świeżego Kremu”. Jego wersję na CD zaczyna... „I Feel Free”. Jest przebojowo, lekko soulowo (śpiew) i po wejściu sekcji już właściwie hardrockowo. „N.S.U.” (2) to też coś z pogranicza. Niby piosenka, tyle tylko, że Baker grzmoci jak szalony, a Clapton wycina jak w transie. Trójka -„Sleepy Time Time” - blues, blues i jeszcze raz blues. Mniam! Potem w „Dreaming” jest miękko, w (już wspominanym) „Sweet Wine” pogodnie, w rewelacyjnym (mniam, mniam) „Spoonful” Willie Dixona rewelacyjnie, w folkowym „Cat’s Squirrel” brawurowo, w nieco countrowym „Four Until Late” (R. Johnsona) dość delikatnie za sprawą śpiewu Erica, w porywającym „Rollin’ And Tumblin’” (M. Watersa) szaleńczo, w „I’m So Glad” (S. Jamesa) obsesyjnie, a w finałowym „Toad” perkusyjnie, bo to właściwie solo Bakera na „garach”. Acha – przepraszam za to mlaskanie!

 

 

Jerzy Skarżyński