Dla mnie, o czym już nie raz wspominałem, wszystko (no niech będzie, że po trosze symbolicznie) zaczyna się od Beatlesów. Nawet Dylan! Bob Dylan! Tyle tylko, że rzecz jasna, nie chodzi mi o jego fascynacje i płyty, lecz o przejście na mroczną (czytaj elektryczną) stronę mocy (czytaj muzyki). A tu, i a` propos Liverpoolczyków, muszę od razu dodać, że tak jak on zawdzięczał im (oraz Stonsom, Animalsom i kilku innym) swoje zainteresowanie głośno granym rockiem, tak oni, dzięki niemu zrozumieli, że można, a nawet trzeba, śpiewać o czymś więcej niż tylko o miłości. Pisząc mniej enigmatycznie, amerykański bard pokazał Brytyjczykom, że korzystając z rock’n’rollowych narzędzi można tworzyć nie tylko melodyjnie i chwytliwie, ale także mądrze oraz zaangażowanie.

Nie sposób opowiedzieć o albumie Boba Dylana, bez pogwarzenia o Bobie Dylanie. Choćby dla tego, że niewielu było i jest artystów na świecie, którzy tak mocno odciskają ślad swojej osobowości na tym co nagrywają. A zatem... Przyszły Bob Dylan jako Robert Allen urodził się 24 maja 1941 r. w miejscowości Duluth w stanie Minnesota, w żydowskiej rodzinie państwa Zimmermanów. Jego dziadkowie (ze strony taty) i pradziadkowie (ze strony mamy) wyemigrowali do Stanów Zjednoczonych z Ukrainy i Litwy. Nastoletni Robert najpierw nauczył się grać na fortepianie, a potem - zafascynowany rock’n’rollem - na gitarze. Podobno już w szkole średniej założył kilka efemerycznych grup. W roku 1959 przeniósł się do Minneapolis, gdzie rozpoczął studia na miejscowym uniwersytecie. Co ciekawe, zważywszy na jego dzisiejszą pozycję w amerykańskiej literaturze i poezji oraz na fakt przyznania mu wielu doktoratów honoris causa przez najbardziej prestiżowe uczelnie na całym świecie, młody Zimmerman nie zaliczył nawet pierwszego roku. Stało się tak, bowiem 1960 r. postanowił oddać się całkowicie muzyce. Tyle tylko, że nie był to już rock’n’roll lecz... folk. Wtedy też zrodził się jego późniejszy pseudonim (zarejestrowany też jako oficjalne nazwisko) – Dylan. W tym okresie śpiewał głównie pieśni z repertuaru Hanka Williamsa i swojego ówczesnego idola Woody’ego Guthrie. W 1961 dwudziestoletni Bob przeniósł się do Nowego Yorku gdzie osiadł w dzielnicy jego artystycznej bohemy – Greenwich Village. Tu występował w miejscowych kawiarniach, aż do chwili gdy docenił go jeden z najbardziej wziętych krytyków New York Timesa – Robert Shelton. Pewnie dzięki jego recenzji dotąd jeszcze prawie anonimowy balladzista otrzymał propozycję zagrania na harmonijce ustnej na krążku piosenkarki Carolyn Hester. Tak się złożyło, że producentem owego longplaya, był jeden najważniejszych ludzi w fonograficznym gigancie Columbia – John Hammond. Jego wytrawne ucho nie omieszkało wyłapać ogromu talentu młodego muzyka. W efekcie już w następnym roku światło dzienne i mrok nocy ujrzała płyta - „Bob Dylan”. Sukcesu komercyjnego nie uzyskała, ale na tyle się spodobała decydentom, że wykonującemu na niej w większości nie swoje kompozycje artyście, dano drugą szansę. Ta jako „The Freewheelin’ Bob Dylan” trafiła do sklepów w maju 1963. Pierwszym na niej utworem była nastrojowa ballada „Blowin’ In The Wind”! Potem, czyli w 1964, pojawiły się dwa kolejne jego długograje: „The Times They Are A-Changin’” i „Another Side Of Bob Dylan” oraz zaczęły coraz ważniejsze trasy koncertowe. W czasie jednej z nich wokalista odwiedził Wielką Brytanię, co umocniło go w przeświadczeniu, że warto zanurzyć się na dobre w europejsko brzmiącą odmianą muzyki niepoważnej, a to z kolei pchnęło go do karkołomnej decyzji o porzuceniu akustycznego folku na rzecz elektrycznego, głośno (jak na tamte czasy) granego rocka. Była to decyzja karkołomna, bo gdy zaczął w ten sposób wykonywać swoje kompozycje, publiczność zupełnie tego nie zaaprobowała. Zdarzało się nawet, że był wygwizdywany. Na szczęście okazało się wtedy, że Bob jest równie utalentowany co nieugięty. Nie poddał się, co koniec końców dało wspaniały owoc – folk-rock. Rzecz jasna, owa przemiana dotyczyła nie tylko jego występów, ale także nagrań płytowych. I tak jego powstałe wtedy albumy: „Bringing It All Back Home”, „Highway 61 Revisited” (oba z 65) oraz podwójny „Blonde On Blonde” (opublikowany 16 maja 1966) coraz konsekwentniej wprowadzały go w świat takiej właśnie muzyki. Tu muszę jeszcze dodać, iż wielki wpływ na to, co przyniósł światu ostatni z tych krążków, miał fakt, że w jego nagraniu pomogli Dylanowi wspaniale czujący bluesa Al Kooper i członkowie formacji The Hawks, która potem zasłynęła jako towarzyszący mu na trasach zespół The Band.

„Blonde On Blonde” (proszę zwrócić uwagę, że pierwsze litery tych wyrazów układają się w imię BOB) o ile wiem, był pierwszym dwupłytowym albumem (oczywiście analogowym) w historii szeroko rozumianej muzyki rozrywkowej. Na krążkach znalazło się 14 utworów mających w sumie ponad 70 min. Łatwo z tego wywnioskować, że niektóre tematy były (jak na tamte lata) bardzo długie. Ale po kolei. Wydawnictwo zaczyna niezwykłe, bo kojarzące się z jakąś paradą (rytm i dęciaki), pogodne w nastroju - „Rainy Day Women Nos 12 & 35”. Zaraz potem zaczyna się czuć bluesa - to „Pledging My Time”. Następnie przepływamy przez dwie piękne ballady i trafiamy w ręce napalonego faceta, który uroczo w kółko powtarza „I Want You”. Młody to jurny! Później dwie kolejne ballady (o bluesowych korzeniach) doprowadzają do klasyka „Just Like A Woman”. Jest pięknie i tęsknie. No a potem dostajemy jeszcze: pogodnego rocka - „Most Likely...”; rozkołysanego bluesa - „Temporary Like Achilles”; znów rockową – „Absolutely Sweet Marie”; smutne - „4th Time Around”; bliskie rock’n’rolla - „Obviously 5 Believers” i wreszcie finałowe, folkowe, ponad 10-minutowe - „Sad Eyed Lady Of The Lowlands”.