Osią fabularną dokumentalnego dzieła zatytułowanego „Amazing Grace” jest jednak ona – Aretha Franklin. W ciągu dwóch nocnych sesji, podczas nagrań w kościele ks. Jamesa Clevelanda w Watts w Kalifornii w 1972 roku, twórcy ukazują piosenkarkę jako największą artystkę jazzu, soulu i gospel. Królową sceny obserwujemy jednak w wyjątkowej odsłonie, gdy oddaje hołd swojemu ukochanemu gatunkowi – muzyce gospel, a tym samym całej kulturze czarnoskórej Ameryki tamtych lat.

Naturalna, jak zwykle zaangażowana. Czuć, że muzyka wypływa z jej trzewi, rozgrzewając publiczność do czerwoności. Jednym wyciska z oczu łzy, inni zawdzięczają jej błogi uśmiech. Nie pamiętam, by którykolwiek film dokumentalny traktujący o muzyce był aż tak wypełniony emocjami. To wspaniałe, że cały świat może go w końcu zobaczyć i – co więcej – przeżyć pamiętny występ Arethy Franklin. Jak piszą dystrybutorzy „Amazing Grace”: Święty Graal Hollywoodu został odnaleziony.

 

Posłuchaj także: Magazyn "W kadrze" "Aretha Franklin: Amazing Grace" i "Nie ma nas w domu"

 

 

Urszula Wolak