Oczywiście zawsze były wyjątki potwierdzające regułę. Na uczelni był kolega, syn - jak to się wtedy mówiło - badylarza, czy prywaciarza, który miał własny samochód, pieniędzy jak lodu, skórzane oficerki i - przedmiot powszechnego pożądania - biały kożuch. Najzabawniejsze było jednak to, że mógł udokumentować wielką biedę swojej rodziny i dostawał stypendium socjalne.

Były to czasy tzw. punktów za pochodzenie. Dostawała je, podczas egzaminów wstępnych na wyższe uczelnie, młodzież robotniczo-chłopska. Ludowa ojczyzna chciała w ten sposób wyrównać różnicę cywilizacyjną, ułatwić dostanie się na studia osobom z mniejszym zasobem wiedzy, a przy okazji utrzeć nosa dzieciom inteligencji pracującej / jak wówczas, nie wiadomo dlaczego,  inteligencję nazywano/, które musiały egzaminy zdać dwa razy lepiej od tych z punktami, żeby się na studia dostać. Nie było to zresztą specjalnie trudne.

"Punktowi" studenci dzielili się na tych, którzy doceniali daną im szansę, chcieli nadrobić zaległości edukacyjne, pilnie się uczyli, niektórzy wprost chłonęli wiedzę, ale też uczyli się inaczej mówić, zachowywać, jeść ubierać. Ci byli powszechnie lubiani i akceptowani.
Część z " punktowych" jednak gorliwie odwdzięczała się władzy ludowej za umożliwienie społecznego awansu, działając w różnych młodzieżowych organizacjach, agitując i donosząc na kolegów. Ci byli powszechnie znienawidzeni.

Punkty za pochodzenie wprowadzono dwa miesiące po wydarzeniach marcowych 1968 roku. 5 lat później władza wpadła na kolejny wspaniały pomysł. Bardzo względnie, ale jednak apolityczne Zrzeszenie Studentów Polskich zostało połączone ze Związkiem Młodzieży Socjalistycznej i Związkiem Młodzieży Wiejskiej. Powstał dziwaczny twór o wdzięcznej nazwie Socjalistyczny Związek Studentów Polskich / SZSP/, nazwany natychmiast pogardliwie zsypem. Problem mieli ci, którzy należeli do ZSP i zostali automatycznie włączeni do SZSP  - ostentacyjne wystąpienie z organizacji mogło się skończyć szykanami i relegowaniem ze studiów. Natomiast ci, którzy na studia dopiero zdawali, mogli szerokim łukiem omijać " studencką" organizację, będąc oczywiście nagminnie molestowani przez działaczy o przyłączenie się do zsypu.

W Akademii Muzycznej szefem organizacji był jednak - ku naszemu zdziwieniu - nie student, który musiał się odwdzięczać  władzy, ale członek zacnej, krakowskiej rodziny. Podczas pierwszego spotkania pierwszoroczniaków, pojawił się z plikiem deklaracji i gorąco zachęcał do wstąpienia do SZSP, snując świetlane wizje korzyści płynących z należenia do komunistycznej organizacji. Mówił zresztą szczerą prawdę - władza hojnie nagradzała lojalność. Miał jednak pecha - przywitało go wrogie milczenie. Zsypowcy ruszyli więc w tłum, agitując indywidualnie. Zobaczyłam nachylającego się do mnie z serdecznym uśmiechem młodzieńca, który mówił : - Niech koleżanka podpisze deklarację, będzie koleżanka wyjeżdżać za granicę. -
Byłam wstrząśnięta, nie tylko jawną próbą przekupstwa, ale i formą wypowiedzi." Niech koleżanka" - a cóż to takiego? Tak, w przedwojennych filmach zwracano się do służby - niech Marcysia zrobi herbatę -
Głęboko oburzona, ale również z miłym uśmiechem odpowiedziałam: - Niech kolega sobie tę deklarację umieści tam, gdzie plecy kończą swą szlachetną nazwę -

No cóż, za granice wyjeżdżałam jedynie do " demoludów", na pieczątkę w dowodzie. Paszport dostałam dopiero po upadku komuny. Ale za to piękny. Z orłem w koronie.

p.s.

na zdjęciu mój pierwszy - nieco nadgyziony zębem czasu - dowód osobisty. Widać tam trzy pieczątki : na górze  - uprawniająca do przekraczania granicy / tylko demloludów oczywiście/ , w środku - uprawniająca do odbioru kartki świadczącej, że nie jestem pasożytem społecznym, więc należą mi się kartki na cukier, później także mięso, papierosy, wódkę, a nawet buty...a na dole - uprawniająca do kupienia śladowej ilości marek wschodnioniemieckich, lub czeskich koron. Zdjęcie dedykowane tym, którzy tęsknią za PRLem.