Muzyka filmowa narodziła się wraz z niemym kinem. Od tego czasu choć przeszła wielkie przeobrażenie, podobnie jak sztuka filmu,  stała się wierną towarzyszka obrazu. Mogła ten obraz wspomóc, mogła mu zaszkodzić. Potrafiła podkreślić emocje, wzbudzić u widzów niepokój, wycisnąć łzy. Bez niej film nie mógł tak silnie oddziaływać na widzów. Wiedzieli o tym organizatorzy ówczesnych projekcji niemych filmów, dlatego do każdego seansu zatrudniany był taper, który na pianinie grał do projekcji.

Odbiór filmu często zależał od umiejętności pianisty, który muzyką podkreślał nastoje panujące na ekranie. Trzeba było wiele znać utworów, wiele tematów, umieć improwizować i grać „z ucha”, aby być taperem. Trudny to był zawód. Lecz aby pomóc taperowi w przygotowaniu się do pokazów wydawcy nut wpadli na pomysł, aby publikować katalogi zawierające zbiór melodii i motywów odpowiadających danym emocjom, np. miłość, kłamstwo, złość, szczęście, strach, niepokój itd. Bardziej bogate kina zatrudniały zespoły kameralne, nawet orkiestry, ale w takich wypadkach muzykę pisali już na zamówienie kompozytorzy, tacy jak chociażby Sergiusz Prokofiew czy Dymitr Szostakowicz.

Prezentowany 4 listopada ponad godzinny dokument  „Berlin. Symfonia wielkiego miasta” jest opowieścią o jednej dobie z życia miasta, opowieścią która została podzielona na pięć aktów opowiadających porom dnia i nocy. Widzimy więc Berlin budzący się ze snu, mieszkańców dzielnic robotniczych śpieszących do fabryk,  mieszkańców jedzących obiad, czy bawiących się podczas wolnego wieczoru. Ale myliłby się ten, kto by myślał, że to jest zwykły film dokumentujący jedynie życie miasta. Ten film bowiem stał się portretem miasta funkcjonującego niczym maszyna i dał początek innym filmowym symfoniom miast.

Rodzaj filmowania pokazuje rytmy stolicy Niemiec, nie tylko jej rytm codziennego życia, ale także rytmy pojawiające się w architekturze, zwłaszcza tej przemysłowej, która w tamtych czasach fascynowała twórców. Lata 20. to przecież szczególny czas w sztuce, gdzie nowoczesność, a więc przemysł, transport, rozwiązania architektoniczne stawały się inspiracją. Warto przypomnieć, że kiedy film Ruttmanna wchodził na ekrany znany był już  muzyczny utwór „Pacific 231” Arthura Honeggera, który w bardzo sugestywny sposób symfonicznie oddawał podróż pociągu, a więc był muzycznym obrazem maszyny.

I choć film Walthera Ruttmanna  „Berlin. Symfonia wielkiego miasta” miał specjalnie skomponowaną muzykę przez Edmunda Meisela, stworzenie muzycznego obrazu filmu zostało w Krakowie powierzone Hauschce, który jest już u nas znany choćby za sprawą Unsound Festivalu. Ten niemiecki pianista i kompozytor wykorzystuje możliwości fortepianu preparowanego, gdy więc w Muzeum „Manggha” wybiegł na estradę trzymał w ręce worek z przedmiotami, które później układał na strunach instrumentu nadając mu w ten sposób różne brzmienie. Były to korale, łańcuchy, taśmy, folie itd.

Zaczęło się bardzo ciekawie uporczywie powtarzane rytmy muzyczne tylko podkreślały obraz i sposób montażu. Ale po kilkudziesięciu minutach, gdy rytm filmu się zmieniał, gdy na ekranie panował, odpoczynek czy zabawa, muzyka zaczęła mi przeszkadzać a potem wręcz denerwować. Była ciągle taka sama, nie uwzględniając zmian nastroju i charakteru obrazu. Wręcz nudziła i co gorsze mogła powodować wrażenie, że film jest nudny.

Hauschka po prostu nie nadążył za Waltherem Ruttmannem, który swój film nakręcił blisko 100 lat temu. Być może winą jest zbyt małe doświadczenie niemieckiego pianisty z filmem. A swoją drogą ciekawe jakby ten film zabrzmiał z oryginalną muzyką?