Arvo Pärt należy do tych kompozytorów, których twórczość spowodowała, że inaczej rozumiemy muzykę, jej naturę, że innego znaczenia nabiera dźwięk i cisza, będąca przecież nierozerwalną częścią muzyki. Zachwytem dla wielu melomanów i przepustką do międzynarodowej kariery kompozytora stała się jego płyta „Tabula rasa” wydana w latach 80. przez wytwórnię ECM Manfreda Eichera. Ale jednocześnie dla wydawcy płyta ta stała się rekordem stulecia. Od tego czasu wszystkie najważniejsze utwory estoński twórca  nagrywa właśnie dla ECM.

Nie ma zbyt wiele wywiadów z Arvo Pärtem, bo kompozytor powtarza od lat: „dźwięk jest moim słowem”. Ale jeśli już znajdziemy jego wypowiedzi, to warto je zapamiętać, bo choć wydają się proste dają do myślenia. Np. stwierdzenie „Muzyka jest moim przyjacielem”. Pozornie niewinne zdanie, ale gdy się głębiej zastanowimy oddaje istotę jego twórczości. Takie podejście do muzyki słychać w wielu utworach, bo przed przyjacielem przecież niczego się nie kreuje, nie udaje, nie trzeba błyszczeć, można mówić ściszonych głosem i można z nim pomilczeć.  Muzyka tak rozumiana staje się przez to bardzo intymna, nie pisana dla sukcesu i sławy, a pisana z potrzeby rozmowy z przyjacielem, prawdziwej, ważnej rozmowy, w której porusza się wielkie tematy, np. istnienia, śmierci, wieczności i Boga. Tematy, które tak naprawdę nie istnieją w naszej codzienności.

Na pierwsze spotkanie z Arvo Pärtem, właściwie nie mogłabym sobie wymyśleć lepszej scenerii.  To było 20 lat temu, gdzieś w Islandii, w lecie, gdy słońce nie zachodziło. W dolinie wielkiego pustkowia, gdzie nagłe porywy wiatru poruszały trawą, znajdowała się mała miejscowość. Minimalna. Pięć białych domków z czerwonymi dachami i jeden większy z wieżyczką. Ten większy to był kościół, gdy do niego weszłam, był pusty, tylko w ostatniej ławce siedział on – Arvo Pärt. Słuchał, bo chór miał próbę i wykonywał jeden z jego utworów. Po próbie miałam przeprowadzić wywiad, ale rozmowa się nie kleiła, dopiero gdy schowałam dyktafon, usiedliśmy na schodach przed wejściem kościoła, patrzyliśmy na surowy krajobraz Islandii i po chwili kompozytor zaczął mówić o życiu, o wyborach, o wierze. Potraktowałam tę rozmowę jako prywatną, bo publikowanie jej gdziekolwiek byłoby dla mnie nietaktem.

Drugi raz spotkałam go sześć lat później w Tallinie, gdzie Narodowa Orkiestra Symfoniczna Polskiego Radia pod batutą Jerzego Maksymiuka wykonała na koncercie jego utwór „Orient & Occident”. Zresztą zabawna historia wydarzyła się na bankiecie po koncercie. Kompozytor podszedł do Jerzego Maksymiuka i powiedział, że to nie tak, że ten utwór trzeba grać dwa razy wolniej. Ale Jerzy Maksymiuk, przekonywał z taką siłą i stanowczością, że szybciej znaczy lepiej, że w końcu kompozytor stwierdził, że skoro tak sądzi, to będzie musiał napisać dla niego ten utwór jeszcze raz, tak szybko, jak sobie życzy.

Życie Arvo Pärta mogłoby stanowić film fabularny. Wychowanek konserwatorium w Tallinie, początkowo komponował w stylu neoklasycznym, później – jak większość twórców lat 60. – zachłysnął się awangardą. Przez prawie 10 lat pracował jako inżynier dźwięku w rozgłośni radiowej. Był także dość sprawnym kompozytorem radzieckiej (wtedy !) muzyki filmowej i sporo jej napisał, do filmów animowanych i fabularnych (np. do polsko-radzieckiego filmu  z 1978 roku: „Test pilota Pirxa” wg opowiadania Stanisława Lema). Zawiedzony językiem awangardy przeszedł kryzys twórczy, zaczął poszukiwania własnego stylu kompozytorskiego, w czym pomogły mu studia chorału gregoriańskiego i polifonii renesansu.

Biografowie podają, że rok 1976 stał się cezurą w życiu kompozytora. Stworzył wówczas własny język muzyczny o nazwie tintinnabuli, w którym komponuje do dziś. Nazwa tintinnabuli (z łacińskiego: dzwonek) nawiązuje do  podobieństwa muzyki do grających dzwonków. Tłumacząc ten język kompozytor podkreślał: „Odkryłem, że wystarczy mi, gdy pięknie zagrana jest pojedyncza nuta. Ona sama, albo cichy rytm, albo moment ciszy – przynoszą mi wytchnienie”.

Warto zwrócić uwagę, że choć wielu twórców muzyki współczesnej pozostaje pod wpływem jego stylu, Pärt nie stworzył ani szkoły kompozytorskiej, która by podążała  za nim, ani też nie zajmował się uczeniem młodych kompozytorów. A mimo to mocno odcisnął swój ślad na innych wórcach . 

Własny język muzyczny, zwrócenie się do kościoła, sięganie do chorału gregoriańskiego i polifonii renesansowej, publiczne przyznawanie się do wiary w Boga nie podobało się w Związku Radzieckim. W 1980 roku Pärt został zmuszony do emigracji. Estońskie media nazwały go wtedy „zdrajcą ojczyzny”, a wykonywanie jego utworów na koncertach i w radio zostało oficjalnie zakazane. Zaczął się okres wymazywania z kultury, okres który tak dobrze znamy także z polskiej historii muzyki. Pärt zamieszkał z rodziną w Wiedniu, potem przeniósł się do Berlina, gdzie spędził 30 lat. W 2010 roku powrócił do Estonii. W osiem lat później zostało otwarte w Estonii, w Laulasmaa Centrum Arvo Pärta, które powstało z inicjatywy kompozytora. W lesie, nieopodal morza zostało stworzone miejsce, w którym przechowywane jest osobiste archiwum twórcy, gdzie odbywają się koncerty, a kompozytorzy przyjeżdżają by popracować w ciszy i spokoju.

Twórczość Pärta jest bogata i wszechstronna, obejmuje wiele kompozycji na chór i orkiestrę, kilka symfonii, utwory na solistów i orkiestrę, a także wiele na chór; nie brakuje też muzyki kameralnej. Większość jego dzieł opiera się na tekstach liturgicznych i modlitwach.

W Internecie można znaleźć wiele muzyki Arvo Pärta. Warto wybrać coś dla siebie, ale ja szczególnie bym poleciła, fantastyczny koncert monograficzny, który się odbył tuż przed pandemią w Elbphilharmonie w Hamburgu. Wszyscy wykonawcy zgromadzeni na estradzie są ekspertami muzyki Pärta, bo można ich usłyszeć na wielu jego najsłynniejszych nagraniach: to Tallinn Chamber Orchestra, Estonian Philharmonic Chamber Choir i dyrygent Tõnu Kaljuste (w partii solowej skrzypek Harry Traksmann). A w programie same hity: „Fratres” (wersja na skrzypce, smyczki i perkusję), „Cantus in Memoriam Benjamin Britten” „Adam's Lament” (na chór i orkiestrę smyczkową) „Salve Regina” (na chór mieszany, czelestę i orkiestrę smyczkową) oraz „Te Deum” (na trzy chóry, fortepian preparowany, taśmę i smyczki)

Warto posłuchać, bo to kompletnie inny wymiar muzyki. Wymiar fascynujący.