A wszystko za sprawą pewnej książki. Wyróżnia się ona spośród wielu autobiografii, czy biografii muzyków jedną rzeczą - niezwykłym taktem wobec ludzi i spraw, a także szacunkiem do osób, z którymi Autor zetknął się w trakcie swojego bogatego, artystycznego życia. Zazwyczaj pisanie książki jest dla autorów okazją do wbicia szpilek tym, którzy stanęli na ich drodze, przeszkodzili im w karierze, byli rywalami. W tym przypadku Autor - choć nie stroni od anegdot - stara się pisać tak, by nikogo nie urazić. Zarówno tych żyjących, jak i rodzin tych, którzy odeszli.

Ponieważ rzecz dotyczy środowiska, w którym się wychowałam i które bardzo dobrze znam, wiele razy w trakcie lektury uśmiechałam się, znając drugie i brudniejsze dno opisywanych spraw. Czy to może być wobec Autora zarzut? W dzisiejszych czasach, gdy opluwanie innych stało się czymś naturalnym, zapewne tak, ale Autor nie zamierzał pisac książki sensacyjno-plotkarskiej w tabloidowym stylu, ale opowiedzieć o swojej miłości do muzyki i - z szacunkiem - o osobach, z którymi się zetknął podczas muzycznej kariery.

Barwnie opisuje nie tylko muzyczny Kraków sprzed lat, swoje artystyczne podróże, ale także - z niezwykłym sercem - pisze o swoich uczniach, dla których był nie tylko pedagogiem, ale i przyjacielem. Wiem jakie to ważne, bo miałam wielkie szczęście takich relacji doświadczyć. Autor nie chwali się - co nieznośne w wielu tego typu książkach - swoimi osiągnięciami, opisuje swoją karierę solisty, a przede wszystkim kameralisty, nie żali się na to, że w pewnym momencie życia ważniejsza staje się praca pedagogiczna, oddaje się jej z wielką pasją i w końcu odnajduje kolejną pasję - komponowanie utworów dla dzieci. Każdy kto uczył się gry na instrumencie wie, jak nudne są ćwiczenia i wprawki, ale okazuje się, że można znaleźć sposób, by nauka była ciekawa, a nawet zabawna i fascynująca.

Autor w jednym tylko przypadku pozwala sobie na kilka gorzkich słów, opisując kulisy muzycznych konkursów. To temat tabu, podobnie jak rozgrywki pomiędzy klasami poszczególnych profesorów na muzycznych uczelniach. Brzydkie, małe i niestety bardzo polskie.

To tak, jak z wywiadem z moim tatą, który ukazał się wczoraj na jednym z portali. Wydawać by się mogło, że fakt, że Polak dostał Grammy - najważniejszą muzyczną nagrodę - i to kolejny raz, powinno być powodem do dumy. Nic z tego. Chlusnęła fala hejtu, kłamstw, głupot, żenujących komentarzy pisanych - sądząc po treści - przez ludzi, którzy nie tylko nie słyszeli żadnego utworu mojego taty, ale w ogóle nigdy nie byli w Filharmonii. Hejtujących muszę zmartwić - czytając te wpisy popłakałam się, ale ze śmiechu.

Jeśli ktos chce poznać znaczenie zapomnianego słowa " klasa", to powinien przeczytać książkę Antoniego Cofalika " Ukochałem skrzypce". To lektura nie tylko dla muzyków, choć ci - z przyczyn oczywistych - znajdą w niej więcej dla siebie. Ja, oprócz tego o czym już napisałam, znalazłam wiele ciepłych słów pod adresem mojej Mamy, z którą Antoni Cofalik przez pewien czas pracował i mojego Ojca. O moich wspomnieniach, dotyczących tej współpracy, pisałam już kiedyś na moim blogu:

Żródło Aretuzy

A z Antonim Cofalikiem rozmawiała kilka miesięcy temu na naszej antenie Agnieszka Malatyńska:

" Ukochałem skrzypce" - Antoni Cofalik o muzycznym Krakowie lat 60.

Lektura ksiażki Antoniego Cofalika przywraca - przynajmniej częściowo - wiarę w to, że można opisywać różne, nawet czasem przykre dla siebie rzeczy tak, by nie ranić innych. Bez zawiści, bez nienawiści, ale z szacunkiem, starając się w każdym odnaleźć coś dobrego. To cecha dziś zanikająca i dlatego, tym bardziej, cenna.