Ach jak ja lubię takie historyjki. W młodości, czyli w czasie gdy dopiero rozkochiwałem się w rocku i właścicielkach długich włosów oraz nóg (odbywało się to mniej więcej równolegle), bardzo lubiłem sobie tłumaczyć nazwy cenionych przeze mnie zespołów i odkrywać ich sens. Wydawało mi się, że jeśli jakaś grupa miała być w przyszłości ważną i wielką, to spodziewający się tego jej muzycy, bardzo długo oraz bardzo starannie dobierali słowo lub słowa, które miały ich firmować. Takie co to by nie tylko pasowały do ich muzyki, ale także w jakiś sposób sygnalizowały jakieś przesłanie. Stąd sądziłem, że Led Zeppelin miał tak bardzo „ołowiany” szyld, bo chciał grać bardzo ciężko, a King Crimson przewidywał, że błyskawicznie stanie się królem progresywnego rocka itd. A ponieważ do moich faworytów należała wówczas także formacja Wishbone Ash, to jej nazwę (z pomocą słownika wyszedł mi... Sproszkowany Obojczyk) tłumaczyłem sobie jakimś rytuałem voodoo. No cóż, już wtedy nie byłem za mądry. Teraz, po latach potknięć i upadków, po zjedzeniu beczki soli (stąd moje nadciśnienie), wiem, że z tymi chrzcinami jest tak, iż zazwyczaj stoi za nimi zbieg okoliczności lub przypadek.

Kornwalia, nadmorska miejscowość Torquay, rok 1963. Dwaj nastoletni bracia: basista – Martin Turner i gitarzysta - Glenn Turner zakładają zespół. Ów (nazwali go Torinoes), w trzy lata później, po wzmocnieniu przez perkusistę Steve’a Uptona, zmienia się w Empty Vessels. Mijają trzy kolejne lata. W maju 69, Turnerowie i Upton postanawiają, że czas spróbować, czy czasem nie uda im się żyć z muzyki. Aby to sprawdzić, decydują się na zaatakowanie Londynu. Po przyjeździe do stolicy przechrzczają swoją grupę na Tanglewood i starają się o możliwość grania w klubach oraz knajpach. Niestety bez specjalnego powodzenia, co sprawia, że zniechęcony Glenn wraca do domu. Oznacza to, że Martin i Steve muszą się też poddać lub przetrzymać i spróbować znaleźć kogoś na jego miejsce. Do przyjęcia tego drugiego scenariusza nakłania ich poznany wtedy przedsiębiorca o szacownie brzmiącym nazwisku – Miles Copland III. Ów mężczyzna, ojciec grającego w grupie Curved Air perkusisty Stuarta Coplanda, zobowiązuje się im pomagać, a jeśli im się powiedzie, zostać ich menadżerem. Aby mogło do tego dojść, dano do prasy ogłoszenie, że zdolny, dobrze zapowiadający się zespół poszukuje gitarzysty. Zgłosiło paru facetów, wśród których znaleźli się też Ted Turner (nie spokrewniony z Martinem) i Andy Powell. Obaj byli na tyle świetni, że postanowiono dać im szansę grania razem, tyle tylko, iż początkowo założono, że jeden z nich będzie „wioślarzem” prowadzącym, a drugi akordowym. Tylko który którym? Obydwaj mieli jednakowe umiejętności, klasę, charyzmę i w dodatku jednakowo pragnęli grać solówki. Trzeba było jakoś ugryźć ten problem. I wówczas (zapewne podczas którejś z prób) pojawiło się proste, ale jednak niezwykłe jak na tamte czasy rozwiązanie, otóż zdecydowano, że obaj będą jednocześnie i jednym i drugim, czyli teoretycznie mieli się co chwila zmieniać rolami. Tyle tylko, że szybko okazało się, iż owo przekazywanie sobie pałeczki (partii solowych) stało się istotniejsze (robiło większe wrażenie) niż one same. O co chodziło? Ano o to, że dwie gitary wypadały najefektowniej, gdy używający ich muzycy grali równocześnie ten sam motyw, pasaż czy riff. Tym sposobem, po trosze z przypadku, zrodziło się to, na czym oparł swój styl dopiero co rodzący się zespół i to, co później podchwyciły bardzo liczne grupy hardrockowometalowe (choćby Thin Lizzy, Judas Priest, Iron Maiden). I jeszcze jedno, gdy okazało się, że nowy kwartet świetnie sobie radzi, postanowiono szybko znaleźć dla niego odpowiednią nazwę. A odbyło się to tak: muzycy napisali na kartkach różne słowa, potem kartki pomieszano oraz podzielono na dwie sterty i w końcu z każdej wylosowano po jednej. Na pierwszej widniał wyraz... „Wishbone”, na drugiej... „Ash”.

Wraz z przełomem dekad już ostatecznie uformowany i porządnie „wytrenowany” Wishbone Ash zaczął występować w coraz bardziej renomowanych klubach i salach widowiskowych (łącznie z Marquee), a w maju, za sprawa rekomendacji ze strony Ritchie Blackmore’a (po wspólnym koncercie z Deep Purple), podpisał kontrakt z wytwórnia MCA. Na jego bazie, we wrześniu, pod uchem producenta Dereka Lawrence’a, kwartet zarejestrował swój debiutancki album – „Wishbone Ash”. No i się zaczęło...

Zaczęło się... od brawurowego i potężnego uderzenia. To grzmotnęło otwierające płytę boogie „Blind Eye”. Szalejące gitary, łamiąca rytm perkusja i efektowny fortepian, na którym gościnnie zagrał Matthew Fisher z Procol Harum. Po tej rozgrzewce robi się hardrockowo, bo dziobie nas riffowa „Lady Whisky”. Wspaniałe kłótnie gitarzystów, miły dla ucha, miękki śpiew Martina Turnera i... niemiła opowieść o skutkach alkoholizmu w rodzinie. Gdy cichnie ten solidny rock dostajemy coś, co w przyszłości, stanie się równie symboliczne dla stylu kwartetu jak pojedynki jego wioślarzy – wokalny romantyzm. Oto wpływa cudownie rozmarzony temat „Errors Of My Ways”. Obok rewelacyjnie współbrzmiących instrumentów pojawiają się idealnie zharmonizowane głosy Martina, Andy’ego i Teda. Wszystko nieco walczykowato najpierw unosi się w górę, by w chwilę później miękko opaść w dół. Arcydzieło! Potem robi się znów mocno. To świetne, drapieżne „Queen Of Torture” (czegóż te wyuzdane diablice nie potrafią wymyślić!). Po tych czterech utworach stanowiących pierwszą część krążka, czekają nas jeszcze: 11-minutowy, prawie instrumentalny (śpiew tylko w końcówce) utwór „Handy” i równie długi, co wielki „Phoenix”. A ponieważ jego piękno, dramaturgia i artystyczna wartość są zwyczajnie nieopisywalne, to poprzestanę na przyrównaniu go do klasy i wagi „Dziecka w czasie”, „Lipcowego poranka” i „Schodów do nieba”. Amen!