O stwierdzeniu, że gitara jest królową rocka, a gitarzysta jego królem, można napisać, iż jest dość trywialne i że jak ulał pasuje do „rodziny” Jimi Hendrixa. Bo ona i on stanowili tak wspaniałą parę, że nikomu nie przychodzi do głowy poddawać w wątpliwość ich prawa do tronów (na upartego zmieściliby się też na jednym). W tym miejscu muszę od razu dodać, że po pierwsze, owe zdania, dotyczą jedynie tych, którzy wykonywali i wykonują muzykę niepoważną, bowiem w świecie artystów, którzy ją tworzyli oraz tworzą jest już zupełnie inaczej. Tu - i chyba nie jest to żadną niespodzianką - korony należą się oczywiście Beatlesom. Natomiast po drugie - i myślę, że prawie każdy się ze mną zgodzi – szeroko rozumiany rock’n’roll ma też mnóstwo różnych vice-królów, księżniczek, książąt, baronów, hrabiów oraz cały potężny dwór najróżniejszych kanclerzy, szambelanów i... błaznów. A każde z owych „stanowisk” jest na tyle prestiżowe, że warto się o nie ubiegać. I to na najróżniejsze sposoby. Jedni robią to metodami godnymi szacunku, czyli np. przez ciągłe podnoszenie swoich umiejętności, a inni, z wykorzystaniem tricków bardziej „szemranych”, choćby poprzez skandale czy świństewka.

Po tej efektownej introdukcji, czas zdradzić cóż pchnęło mnie do jej spłodzenia. Otóż zrobiłem to, żeby wyjaśnić dlaczego tak często ktoś gdzieś ogłasza: oto nowy gigant trąby czy fujary i aby wytłumaczyć, czemu tak wielu artystom (lub może bardziej ich menażerom) zależy na pozornym – bo przypomnę, że przecież sztuka tak naprawdę jest całkowicie niewymierzalna - wysforowaniu się przed innych. Na przykład można zostać okrzykniętym najszybszym gitarzystą świata!

19 grudnia 1944 r. w Nottingham w Anglii przyszedł na świat Graham (później zmienił imię na Alvin) Lee. Ponieważ jego rodzice słuchali oraz „uprawiali” (dla własnej przyjemności) bluesa, to nie ma co się dziwić, że i ich syn wcześnie zainteresował się tą muzyką. Gdy miał jedenaście lat zaczął się uczyć gry na klarnecie, a w dwadzieścia cztery miesiące później na gitarze. W następnych latach współpracował z różnymi zespołami i szlifował umiejętności. A że nie były to grupy całkiem tuzinkowe, może świadczyć fakt, iż z jedną z nich (The Jaybirds) w 1962 r. trafił do Hamburga, gdzie występował w rozsławionym dzięki Beatlesom Star Clubie. Tam nauczyłem się wszystkiego o seksie, narkotykach i rock and rollu – wspominał po latach. Warto tu też dodać, że podobno (bo różne źródła podają różne informacje) już wtedy w owej formacji działał basista Leo Lyons. W 1965 r. menadżerem The Jaybirds został Chick Churchill, który z czasem zaczął wspierać zespół jako pianista i organista, a za perkusją usadowił się Ric Lee. Acha! Co ciekawe, ten drugi, choć nosił identyczne nazwisko jak Alvin, nie był z nim spokrewniony. W 1966 muzycy przenieśli się do Londynu, gdzie grywali w coraz bardziej markowych klubach i gdzie zdecydowali się na zmianę nazwy. Ostatecznie, po krótkim okresie jako Blues Trip, w maju następnego roku stali się Ten Years After. Pierwszy koncert pod nowym szyldem dali 20 czerwca w Marquee. Ponieważ byli świetni, natychmiast posypały się ciekawe propozycje. Wśród nich była też dająca im szansę na pokazanie się przed 20 000 publicznością podczas 7. edycji National Jazz & Blues Festival w Windsorze. Tak dobra grupa, takiej okazji nie mogła zmarnować. Efekty: błyskawiczna popularność i kontrakt z wytwórnią Deram. Na jego bazie, w zaledwie trzy dni muzycy nagrali serię utworów, które trafiły na ich debiutancką płytą długogrającą. Nie odniosła ona jednak specjalnego sukcesu. Na szczęście okazało się, że ten falstart nie nadwyrężył ich (opartej o świetne koncerty) reputacji, ale aby już więcej nie ryzykować, zdecydowali się na bardzo sprytne posunięcie. Otóż swój drugi album („Undead”) zarejestrowali w czasie występu w londyńskim klubie Klook’s Kleek. Tym samym ci, którzy dotąd nie widzieli zespołu na żywo mogli się przekonać o mistrzowskich umiejętnościach jego członków i ich wyczuciu bluesa oraz jazzu. „Undead” zyskał spore uznanie i sprawił, że grupa mogła szybko nagrać kolejny longplay. Ten trafił do sklepów w marcu następnego roku. Nadano mu ciekawy tytuł „Stonedhenge”. Ciekawy, bo świadomie odwołujący się (także okładką) do jednego z najbardziej tajemniczych miejsc w Anglii, do megalitycznego kręgu Stonehenge.

Słuchamy. Pierwszy temat na „Stonedhenge” to prawie pięciominutowe „Going To Try”. Dziwny utwór, bo złożony z trzech część. Pierwsza jest bluesowa, druga sennie balladowa, a ostatnia iście psychodeliczna. Następna minuta z sekundami („I Can’t Live Without Lydia”) jest lekko jazzującym popisem fortepianowym Churchilla. Pychota! Trójka - „Woman Trouble” - to cudny, wykonany z feelingiem blues, a czwórka - „Skoobly-Oobly-Doobob” - porywającym, niespełna dwuminutowy duecikiem na głos i wiosło. Zamiast słów słyszymy idealnie dopasowaną do gry wokalizę. Potem kolejno przelatują: nieco „kocie” „Hear Me Calling”; wspaniały, hipnotyczny, coraz solidniej kołyszący „A Sad Song”; perkusyjny popis Rica - „Three Blind Mice”; początkowo „skradające” się jak złodziej, a potem mocno rozimprowizowane „No Title” i wreszcie oparte na basowym pochodzie „Faro”. Płytę w wersji oryginalnej (analogowej) kończył pędzący jak ekspres „Speed Kills”. Natomiast do edycji na CD dołożono singlowy miks „Hear Me Calling” i amerykański „Woman Trouble” oraz nagrane w tym samym czasie w wersji studyjnej, a wydane tylko na małym krążku – „I’m Going Home”. To właśnie wykonanie tego utworu podczas festiwalu Woodstock sprawiło, że Alvin Lee zyskał tytuł najszybszego gitarzysty świata (i wcale nie chodziło o jego bieganie z instrumentem po scenie). Ale o tym więcej przy omówieniu kolejnej płyty T.Y.A.

 

 

Jerzy Skarżyński