Ten Years After - Dziesięć Lat Później. Uczciwie pisząc, chciałbym być teraz w sytuacji, w której miałbym gawędzić o tym, co się stało z jakimś zespołem w dziesięć lat później, a nie tylko po kilku miesiącach. Po kilku miesiącach, bo parę tygodni temu (a w wersji książkowej, kilkanaście stron temu) pisząc o Ten Years After, swoje radosne gaworzenie urwałem wraz z wydaniem trzeciego długograja tej grupy - płyty „Stonedhenge”. A ponieważ ów nagrany 1968 album trafił do sklepów dopiero w marcu roku następnego, to do publikacji kolejnego, któremu nadano ssssyczący tytuł „Ssssh”, upłynęło zaledwie... 5 (słownie: pięć) miesięcy! Szokujące, i to tym bardziej, że ten nowy krążek okazał się być o wiele lepszym od bardzo dobrego przecież poprzednika. No i fajnie, tyle tylko, że oznacza to, iż aby ten tekst był pełnowymiarowy i pełnowartościowy (a więc aby obyło się bez nadmiernego „wodolejstwa”), muszę odstąpić od przyjętej kiedyś przez siebie zasady, że moje opowieści urywają się wraz z pierwszym dniem sprzedaży ich podmiotów. Na szczęście to odstępstwo będzie naprawdę niewielki, bo zaledwie kilkudniowe. Ale o tem potem.

Skoro, jak wspomniałem, Ten Years After przygotowało swój kolejny longplay tak błyskawicznie, to znawcy mojego warsztatu, zapewne spodziewają się, że teraz pojawi się głębsza i dłuższa historyczno-socjologiczno-psychodeliczna próba wyjaśnienia, jak było to możliwe. I tu ich zaskoczę, bo tego nie zrobię, gdyż o powodach tak częstego wydawania albumów w tamtych czasach już sporo nabazgrałem przy okazji kilku wcześniejszych pogawędek. Ale, żeby ktoś nie uznał mnie za totalnego lenia, to podzielę się pewną refleksją a` propos. Otóż, być może, na fakt tak ekspresowego zarejestrowania „Ssssh”, miało wpływ to, że Alvin Lee był w tym czasie (tak go nazywano) Najszybszym Gitarzystą Świata. No a jeśli potrafił grać tak szybko, to i pewnie nagrywał też piorunem. Czyż nie jest to (przynajmniej w jakimś stopniu) logiczne?

Po ukazaniu się „Stonedhenge” Ten Years After intensywnie koncertowało i w Stanach i w Europie. Między innymi 8 maja zagrało w Royal Albert Hall razem z Jethro Tull. W czerwcu pracowało jeszcze intensywniej, bo nie dość, że zarejestrowało materiał na nowy krążek, to jeszcze pojawiło się w Queens College w Oxfordzie z Pink Floyd i wystąpiło w Bath na festiwalu Blues Recreation Grounds (m.in. z Colosseum, Fleetwood Mac, Led Zeppelin, The Nice oraz Taste). Wraz z początkiem lipca kwartet znów poleciał do USA. Od 4-go, gdy był rockową atrakcją na Newport Jazz Festival, zaliczył jeszcze kilkanaście znaczących spektakli, w których prawie zawsze towarzyszyły mu supergwiazdy (The Doors, The Flock, The Ike & Tina Turner Review, The Jeff Beck Group, Jefferson Airplane, Led Zeppelin, Procol Harum, Santana i Vanilla Fudge). Natomiast w sierpniu muzycy nieco zwolnili, ale za to ich biografię uzupełniły dwa wiekopomne wydarzenia - opublikowanie „Ssssh” i (stąd to moje złamanie wspomnianej we wstępie zasady) danie czadu na festiwalu Woodstock.

Tak niedzielę, 17 sierpnia, wspomina w internecie A. Lee: Miało nie być burzy, mieliśmy przylecieć helikopterem, zagrać i po dwóch godzinach wylecieć. (Tyle tylko, że zanim zaczęli swój set rozpętała się potężna nawałnica – dopisek J.S.) Nie było żadnego sposobu, aby ktokolwiek zagrał z błyskawicami latającymi nad sceną. Ta burza była dla mnie jednym z najlepszych momentów w Woodstock. To było lepsze, niż jakikolwiek zespół. Ponieważ dla pół miliona ludzi nie było schronienia, oni po prostu usiedli i zaczęli śpiewać. Poszedłem na spacer nad jezioro, włączyłem się w widownię, doświadczając osobiście, niejako z pierwszej ręki, tego co było dobre. (...) Potem nikt nie chciał wejść pierwszy na scenę, gdyż obawiano się szoku elektrycznego. Powiedziałem, do diabła, jeśli nas porazi, to przynajmniej będziemy mieli przy tym dobrą publiczność... No i ruszyli!

Ze wspomnień kronikarzy wynika, że w programie występu Ten Years After na Woodstock znalazły się (ja sądzę między innymi): „Good Morning Little School Girl”, „Help Me”, „I Can’t Keep From Crying Sometimes” i „I’m Going Home”. A ponieważ tak się złożyło, że właśnie ten ostatni utwór został włączony do głównej płyty i filmu dokumentującego festiwal, to nie ma co się dziwić, iż w następnych latach (mimo że muzycy stworzyli kilka innych tematów o większej wartości oraz pięknie), to właśnie on został uznany za ich Magnum Opus. Dość!!! Czas sobie possssyczeć.

„Ssssh”. Już pierwsze sekundy nas zaskakują, bo zamiast ssssyczącego węża... odzywają się jakieś miauczące skubańce. Ni pies to ni wydra. Zaraz potem robi się ostro, rock’n’rollowo i bluesowo. W „Bad Scene” (tak zatytułowany jest ten utwór) Alvin Lee, Chick Churchill, Leo Lyons i Rick Lee zasuwają jak się patrzy. Po sekundzie „nieciszy” (słyszymy w niej bowiem jakąś kocią muzykę) wchodzi znakomite, miękkie i bluesowe „Two Time Mama”. Pycha. Jako trzecie pojawia się hardrockowo-bluesowe „Stoned Woman”. Alvin rewelacyjnie riffuje i „soluje” (fajne słowo wymyśliłem?), a na końcu, niewiadomo dlaczego, ktoś brzdęka (przynajmniej tak mi się zdaje) na... cięciwie łuku. W następnym numerze (nr 4) robi się wspaniale, psychodelicznie, obsesyjnie i klasycznie bluesowo. To rewelacyjna wersja „Good Morning Little Schoolgirl” L. Wilsona. Po tej perle lecą następne: rozpędzająca się ballada „If You Should Love Me” (piękne organy); pachnąca Indiami pieśń „I Don’t Know That You Don’t Know My Name”; drapieżne bluesowo-rockowe „The Stoop” (znowu znakomita gra na Hammondzie Chicka) i wreszcie ciężkie, rozkołysane, oparte na efektownym riffie „I Woke Up This Morning”. Blues godny debiutanckiego albumu Led Zeppelin!