Dziś, gdy nowoczesne syntezatory mogą wszystko (nawet prać, prasować i gotować – oczywiście wirtualnie), nikogo specjalnie nie szokuje informacja, że ten czy ów zespół, całkiem dobrze sobie radzi bez dęciaków (mimo iż je słychać), perkusji (mimo że ją słychać), basu (mimo iż go słychać), a nawet bez symbolicznej dla rocka gitary (którą rzecz jasna też słychać). Ujmując to po papuziemu, można stwierdzić, że współczesny komputer, odpowiednio popieszczony, potrafi zastąpić (fachowiec słusznie tu dorzuci: i o wiele więcej) każdy instrument. Tak, tak jest obecnie, ale przecież nie zawsze tak było. Np. na przełomie lat 60. i 70. ubiegłego wieku, o autentycznej oryginalności brzmieniowej poszczególnych grup, bardzo często decydowali dokooptowani do ich podstawowego składu skrzypkowie, saksofoniści, trębacze czy fleciści. Ale to jeszcze nie wszystko. Zdarzały się bowiem wówczas także próby pójścia we wręcz odwrotnym kierunku! Polegały one na tym, że tworzono formacje, które starały się zaskoczyć słuchaczy tym, iż... nie korzystały z usług któregoś z kanonicznych (jakby się zdawało) dla rock’n’rolla muzyków. Myślę, że warto tu np. przypomnieć, iż The Doors nie mieli gitarzysty basowego, że przebojowo-folkowe Mungo Jerry (to od nieśmiertelnego „In The Summertime”) zamiast perkusisty używało... buta swojego lidera i iż Rare Bird, czyli zespół będący podmiotem tej opowieści, w pierwszym okresie swojej działalności (bo potem, gdy po zmianach i powiększeniu składu, nagrywał swój kolejny wielki album - „Epic Forest, to się zmieniło), nie miał ani prowadzącego, ani nawet akordowego gitarzysty. Dodam tu, że w owym czasie, był to eksperyment do tego stopnia szokujący, iż wielu krytyków (oczywiście jeszcze zanim zetknęło się z jakimikolwiek jego nagraniem) wyrokowało, że jest to pomysł z gatunku szaleńczo-samobójczych.

Rare Bird formowało się pomiędzy sierpniem a październikiem 1969 r. w Londynie. Założycielami, wówczas jeszcze tylko kwartetu, byli: organista, pianista i wokalista David Kaffinetti, śpiewający basista Steve Gould oraz kolega tego drugiego (znali się wtedy już od roku) - pianista, organista i wokalista Graham Field. Składu dopełnił perkusista - Mark Ashton. Już w czasie pierwszych prób, muzycy ustalili, że będą tworzyć, wykonywać i nagrywać bez używania gitar. Zaraz potem okazało się, że mają równie wiele talentu co szczęścia, bo nie dość, że zaledwie po kilku tygodniach funkcjonowania dostali propozycję koncertowania w Marquee, to jeszcze podpisali kontrakt na wydanie dwóch płyt długogrających z dopiero co powstałą wytwórnią Charisma Records. Dzięki niemu, już 3 grudnia, trafił do sklepów ich debiutancki longplay. Krążek, któremu nadano „wyszukany” tytuł „Rare Bird”, odniósł godny swojej klasy sukces. Godny, bo przyniósł nastrojowe i piękne progresywnie-psychodeliczne tematy z bardzo efektownymi partiami klawiszowymi (głównie zwracały na siebie uwagę pełne emocji duety organów oraz fortepianu elektrycznego) i wokalnymi, na pierwszym planie. Dwa miesiące później, szef Charismy – Tony Stratton-Smith (podobno zresztą bez zgody bez formacji) wydał na singlu jedną z piosenek z jej długograja i tym samym sprawił, że dotąd mało znany zespół, już pierwszym swoim hitem (podobnie jak to się wcześniej udało Procol Harum i ich „A Whiter Shade Of Pale”), od razu wpisał się do annałów rocka. Okazało się bowiem, że opublikowana wtedy pieśń „Sympathy”, stała się szybko jednym z najtrwalszych elementów światowego kanonu przebojów niezapomnianych. I jeszcze jedno. Warto wspomnieć, że muzykom Rare Bird zawdzięczamy także to, iż wśród mega-gwiazd rocka, znalazł się Genesis. Bo tak się złożyło, że pewnego wieczoru obie grupy dały wspólny koncert, a oczarowany po raz pierwszy przez siebie usłyszaną formacją Field, polecił ją Strattonowi-Smithowi. Ten szybko podpisał z nią kontrakt.

W październiku 1970 do sklepów trafiła druga płyta Rare Bird – „As Your Mind Flies By”. Dzięki niej Londyńczycy po raz kolejny wpisali się na listę artystów nieśmiertelnych. Tyle tylko, że tym razem było to zestawienie o wiele ważniejsze, bo nie dotyczyło pojedynczych piosenek, lecz całych albumów. Czas aby posłuchać dlaczego.

Utwór pierwszy - „What You Want To Know”. Organy, wzniosłości i piękny śpiew. Tak jest na początku, bo potem robi się bardziej hipnotycznie. Po chwili nostalgię burzy dość chrapliwie brzmiący fortepian elektryczny. Temat drugi - „Down On The Floor”. To coś, co brzmi jak menuet grany na klawesynie. Tym samym, przez dwie i pół min jest prawie barokowo. „Hammerhead” – trójka. Tu muzyka brzmi ciężko i obsesyjnie. Głównie czarują organy i głos. No, a po trójce (czego można się spodziewać), pojawia się czwórka, czyli „I’m Thinking”. Utwór ma długą i mocarną introdukcje, spokojny środek oraz pompatyczny koniec. A propos końca, to właśnie w momencie gdy cichnie, kończy się pierwsza strona analogowej wersji longplaya. Trzeba go zatem przewrócić. Tu du, tu du, tu du... To porusza nami tremolo bębnów wbitych w potężne akordy organów. Zgodnie z tytułem właśnie zaczynającej się suity „Flight” (20 min), coś niemal dosłownie podrywa nas do lotu. Jest i motorycznie (instrumenty) i przepięknie (śpiew). Gdy po kilku minutach do tego pojawia się jeszcze chór, robi się równie niebiańsko jak w „Atom Heart Mother” Floydów. Potem kolejno: tracimy kontakt z rzeczywistością (pojedynek na dwa zestawy klawiszy); hipnotyzuje nas awangardowa plama dźwiękowa; trzepie nami rock’n’roll; przygniata rockowa transkrypcja fragmentu „Bolera” Ravela i wreszcie ciska naszym ciałem w fotel drapieżny finał. Co tu pisać – rewelacja!