Kiedyś już, czyli na potrzeby pierwszego tomu „Niezapomnianych płyt historii rocka” (dokładniej przy okazji opowieści o „Epic Forest” grupy Rare Bird) pogawędziłem nieco o niezwykłości fonograficznego rynku w PRL-u „wczesnego” Gierka. Owa niezwykłość polegała na tym, że jeśli chodzi o muzykę pochodzących spoza Krajów Demokracji Ludowej (czyli tzw. Demoludów), to tej, tak naprawdę, po prostu nie było. Nie było, bo w Polsce nie wydawano, ani nawet nie sprzedawano, krążków z dziełkami i dziełami artystów-kapitalistów. Nawet jeśli owi artyści byli buntownikami o prawie komunistycznych poglądach (bo i tacy się wtedy trafiali). No, ale skoro wróciłem do tego tematu, to łatwo się domyśleć, że od tego niecnego „nie-procederu”, jak od wszystkich innych, zdarzył się kiedyś istotny wyjątek. Otóż, na początku lat 70., jakimś dziwnym trafem (czyżby sabotaż?), Polskie Nagrania wydały kilka licencyjnych albumów z utworami zarejestrowanymi przez brytyjskie zespoły pop-rockowe i rockowe. Były to składanki formacji The Love Affaire, The Marmalade i wspomnianego Rare Bird oraz dyskograficzny długograj grupy o nazwie Gun. Co ważne, było to natychmiast zauważalne, bo ta ostania płyta została (w przeciwieństwie do pozostałych, których koperty ozdobione były tylko nazwami wykonawców) ukryta w okładce, na której można było zobaczyć długowłosych i już z samego wyglądu dość podejrzanych muzyków. A było to wydarzenie o iście anty-ustrojowym wydźwięku, bo proszę pamiętać, że wówczas, np. w szkole średniej nie wolno się było nawet pokazać z włosami zachodzącymi na kołnierz obowiązkowej wtedy marynarki! I jeszcze jedno. Z tzw. kronikarskiego obowiązku dorzucę, że wspomniana obwoluta była zupełnie inna niż jej zachodni oryginał. Stało się tak, bo jak sądzę, skorzystanie z projektu pierwotnego, wymagałoby jakichś dodatkowych opłat.

Wszystko, co dziś dla nas będzie ważne, zaczęło się za sprawą małżeńskiej miłości pary Marie i Samuela Gurvitzów. I tak, 6 lipca 1947 r., zaowocowała ona ich pierworodnym - Paulem Anthonym, a 26 czerwca 1949, drugorodnym – Adrianem. Ponieważ tato chłopaków był związany z brytyjskim środowiskiem muzycznym (przez pewien czas był menażerem koncertowym The Shadows, a później The Kinks), to nic dziwnego, że obaj od najmłodszych lat słuchali rock’n’rolla i pragnęli go grać oraz śpiewać. I tak Paul, który po skończeniu podstawówki i zawodówki został... fryzjerem, dość szybko, bo już jako 15-latek związał się z lokalnymi zespołami, a niewiele później został jednym z akompaniatorów Gena Vincenta. Natomiast Adrian od 1964 roku występował z formacją Screaming Lord Sutch & The Savages. Później bracia wspierali różne grupy, aż wreszcie 1967 spotkali się w efemerycznym projekcie o nazwie Rupert’s People, z którego, po pewnym czasie, wyłonił się kwartet o nazwie The Knack. Temu ostatniemu udało się nagrać kilka singli i przekształcić się w zespół o nazwie Elektro Gun. A ten, po kilku zmianach personalnych (m.in. przez jakiś czas śpiewał z nim późniejszy „głos” Yes – Ion Anderson) i po skróceniu szyldu do Gun, zaczął powoli odnosić sukcesy na londyńskiej scenie klubowej. W czerwcu 1968 roku, z wtedy jeszcze pięcioosobowej formacji nagle i jednocześnie zdezerterowali jej gitarzysta basowy oraz organista. Sprawiło to, że Strzelak (jak pieszczotliwie kiedyś nazywał urządzenia do zabijania mój synek) stał się nagle triem i że dotąd wspólnie z Adrianem „wiosłujący” Paul Gurvitz został zmuszony do zajęcia się basem. Muszę tu jeszcze oczywiście dodać, że trzecim podstawowym (bo podczas nagrań w studio były też uzupełniające) elementem zespołu był bardzo dobry perkusista – Luis Farrell. Później wszystko poszło już tradycyjnie: próby, koncerty, podpisanie kontraktu z CBS Records i na jego bazie rejestracja debiutanckiego albumu – „Gun”. A co do tego krążka, to warto dodać, że w jego opisie bracia Gurvitz występowali pod pseudonimami Adrian i Paul Curtis oraz że okładka publikacji była pierwszą pracą dla show biznesu, późniejszego arcymistrza tego typu twórczości – Rogera Deana (tego od nieśmiertelnych obwolut i logo grup: Budgie, Osibisa, Uriah Heep oraz Yes).

No to ognia! „Gun” zaczyna się utwory który leci z szybkością i siłą pocisku. To największy przebój zespołu - porywający utwór „Race With The Devil”. Muzycy brzmią jak dzisiejsi metalowcy, czyli ostro i drapieżnie, ale do tego zaskakują, bo wspaniale wspiera ich brawurowo grająca sekcja instrumentów dętych. Po tym porażającym początku robi się właściwie jeszcze ciekawiej, bo w „The Sad Saga Of The Boy And The Bee” obok formacji wspaniale gra orkiestra, która w pewnym momencie cytuje fragment słynnego „Lotu Trzmiela” Nikołaja Rymskiego-Korsakowa. Iście odlotowy lot. Trójka to instrumentalny, wzdęty (znów instrumenty dęte w tle), nieco hiszpański (czuć flamenco), instrumentalny temat „Rupert’s Travel”. Następna pojawia się melodyjna opowieść „Yellow Cab Man”, w której pięknie (trochę kojarząc mi się z późniejszym solem David Ball w pamiętnym „Whisky In The Jar” Thin Lizzy) popisuje się Adrian. Po porcji miłej radości dla uszu przychodzi pora na rytmiczną psychodelię, czyli na zdominowany przez bębny temat „It Won’t Be Long (Heartbeat)”. Trzy następne utwory to kolejno: melodyjne (chwilami śpiewane „na głosy”) i obsesyjne „Sunshine”; nastrojowe, trochę pompatyczne (znów podparte orkiestrą), będące jakby zapowiedzią tego, czym w parę lat później będzie czarowało Uriah Heep (choćby w pamiętnym „Come Away Melinda”) - „Rat Race” oraz wreszcie, będące finałem płyty, 11-minutowe „Take Off”. Hipnotyczny odlot z szaleńczym solem perkusji Farrella i m.in. rytmicznym nawiązaniem do Ravelowskiego „Bolera”. Przerwać ogień!