Jak każdy nasz rodak, znam się oczywiście na wszystkim. I na muzyce, i fotografii, i filmie, i malarstwie, i rzeźbie, i geografii (w rozumieniu wakacyjnych eskapad), i na chorobach (oraz na lekarstwach na nie), i na... psychologii (czy może bardziej psychiatrii). Stąd mogę napisać, że dziś będzie o czymś, co nazywa się - jak mi się zdaje - rozdwojeniem jaźni albo schizofrenią. No, może nie całkiem, ale...

21 października Roku Pańskiego 1940, w Johannesburgu, w Republice Południowej Afryki, pojawił się na tym łez padole Manfred Lubowitz. Ponieważ miał to szczęście, że (w kraju, w którym jeszcze wtedy oficjalnie i sprawnie działał system segregacji rasowej) został przyniesiony przez białego bociana, to, dzięki zamożności rodziców, mógł pozwolić sobie na prawie wszystko. Także na granie i uczenie się muzyki. A jeśli do koloru skóry i zamożności, dołoży się jeszcze wrodzoną miłość do jazzu oraz – co ważniejsze - autentyczny talent, to łatwo zrozumieć dlaczego, po latach nauki gry na fortepianie (w tym także na miejscowym uniwersytecie), w 1961 r. przeniósł się do, dającego szansę na wiele, Londynu. Tu, po pierwsze - wynalazł sobie pseudonim Manfred Manne (który później skrócił do Mann), a po drugie - zaczął tworzyć własny zespół jazzowy. Ponieważ jednak wokół coraz chętniej grano i słuchano bluesa oraz jego bardziej rockowej emanacji - rhythm’n’bluesa, to i Manfred postanowił pójść w tym kierunku. W 1962 roku wraz z przyjacielem, perkusistą Mikiem Huggem, uruchomili projekt o nazwie The Mann-Hugg Blues Brothers, który w 1964 przechrzcił się najpierw na Manfred Mann & Manfreds, a potem po prostu na Manfred Mann. Wtedy też zespole pojawił się wokalista Paul Jones, a składu dopełnili gitarzysta i flecista Mike Vickers oraz basista Tom McGuinness. Niewiele później grupa podpisała kontrakt z HMV (His Master’s Voice), dla którego nagrała kilka singli i płytę długogrającą -„The Five Faces Of Manfred Mann”. I to właśnie wtedy zaczęła się owa, zasygnalizowany wstępem, muzyczna schizofrenia Manfreda oraz jego formacji. Bo oto bardzo zdolni i wszechstronni muzycy, z jednej strony lansowali radosne, ale nie najambitniejsze przeboje typu „5-4-3-2-1”, „Hubble Bubble”, „Do Wah Diddy Diddy” czy „Sha la la”, a z drugiej, wydawali albumy z muzyką o niebo poważniejszą i wartościowszą. Po połowie lat 60. kwartet przeszedł kilka poważnych zmian personalnych, z których najważniejszymi były: odejście Paula Jonesa, którego w 66 r. zastąpił Mike D’Abo (ów później zaśpiewał w „Jesus Christ Superstar”); pojawienie się w 65 r. basisty Jacka Bruce’a (po roku przeszedł do Cream) i wreszcie zastąpienie tego ostatniego przez Klausa Voormana, który potem był stałym współpracownikiem Harrisona i Lennona.

Z D’Abo zespół w dalszym ciągu nagrywał single z przebojami (choćby „Just Like A Woman”, „Ha! Ha! Said The Clown”, „Fox On The Run”) i jak tak jak dawniej, na longplay’ach pomieszczał utwory zdecydowanie bardziej ambitne. A ponieważ w tym okresie rock rozwijał się na sposób wręcz rewolucyjny, a publiczność, po trosze za sprawą mody, nie chciała już słuchać piosenek z list bestsellerów, to w pewnym momencie Manfred Mann doszedł do wniosku, że oto przyszedł dogodny moment aby skończyć z dotychczasową artystyczną dwulicowością i w czerwcu 69 r. podjął decyzję o rozwiązaniu swojej grupy. Na jej miejsce powołał do życia formację Manfred Mann Chapter Three.

Rozdział Trzeci (Chapter Three) po programowej rezygnacji z nagrywania hitów, zajął się łączeniem rocka z jazzem. Aby to w pełni uskutecznić, mimo że formalnie był kwintetem (Manfred Mann – organy; Mike Hugg – fortepian i śpiew; Steve York - gitara, gitara basowa, harmonijka; Craig Collinge – perkusja; Bernie Living – saksofon altowy, flet), to jednak całkiem śmiało korzystał z pomocy (aż kilkunastu) muzyków sesyjnych, z których większość grała na instrumentach dętych oraz trójki wspomagających wokalistów: Madeleine Bell i pary Sue And Sonny. Wszyscy oni sprawili, że to, co pojawiło się na ich debiutanckiej płycie („Volume One”), zabrzmiało niezwykle awangardowo i interesująco. Syntetycznie ujmując, znaczenie tego, co znalazło się na tym albumie, można porównać do wagi eksperymentów Soft Machine i King Crimson z tego samego okresu, czyli do bazy, na której oparły się później zespoły łączące prawdziwy jazz z rockiem (Chick Corea & Return To Forever, Mahavishnu Orchestra, czy choćby Weather Report).

Czas otworzyć (czytaj odtworzyć) sobie „Tom Pierwszy”. Całość, mająca w wersji analogowej aż 49 minut(!), zaczyna się wspaniałym - zresztą jak prawie wszystkie kolejne - utworem „Travelling Lady”. Organy, fortepian elektryczny, hipnotyczny rytm, obsesyjny śpiew i wielkie dęcie. Ach jak brzmi „blacha”! Zaraz potem pojawia się jeszcze lepsze, bo bardziej komunikatywne za sprawą melodii – „Snakeskin Garter”. Ależ sola klawiszy, ależ dmuchawce, ależ bas! Wszystko się wije, lgnie i niemal syczy. Trójka to wzniosły „Konekuf”. Instrumenty dęte idą równo jak żołnierze na defiladzie, a klawisze brzmią jak te w Rare Bird. Potem za sprawą sola Livinga robi się całkiem jazzowo. Oj jak grają! Ach jak Collinge daje po „garach”! Za to „Sometimes” (4) jest jakby z innej bajki, bo pachnie balladą i bo jest uzupełnione gitarą, na której gościnnie zagrał Brian Hugg. Potem: w „Devil Woman” słyszymy wspaniałą, acz diabelską wokalizę Madeleine Bell; w „Time” znów toniemy w blaszano-klawiszowej psychodelii, w „One Way Glass” jest żywiej i jaśniej; w „Mister You’re A Better Man Than I” ulegamy hipnozie za sprawą bajkowego popisu na fortepianie elektrycznym; w „Ain’t It Sad” coś nas przez chwilę (2 min) męczy folkowym bałaganem; w „A Study In Inaccuracy” znów jest rytmicznie oraz rock-jazzowo; a w „Where Am I Going” - pięknie, nastrojowe i akustycznie (fortepian). Cudny finał cudnej płyty!