Dość często, w różnych kontekstach, różni recenzenci, piszą lub mówią, że gdyby ten czy ów twórca, spłodził tylko jedno dzieło (tu oczywiście pada jego tytuł), to i tak przeszedłby do nieśmiertelności. Przeważnie jest to jednak zwrot czysto retoryczny, bo owi artyści (oczywiście jeśli są prawdziwymi artystami) naprawdę rzadko kiedy poprzestawali na stworzeniu jednego super-obrazu, rzeźby albo powieści i zazwyczaj poza nim, czy nią, ofiarowywali światu jeszcze co najmniej kilka innych wartych zapamiętania. Co jednak ważne, tak jest zazwyczaj, ale nie zawsze, bowiem w świecie muzyki niepoważnej (w której funkcjonuje niestety także całe mnóstwo amatorów), od czasu do czasu, trafiają się rzeczywiście tzw. „gwiazdy jednego przeboju”, czyli tacy, co to poza jedną udaną piosenką (z której zresztą często potem „żyją” do końca... życia), niczego godnego więcej nie nagrali. Tyle tylko, że jeśli już taki szczęśliwy fuks któremuś z nich się jednak przytrafił, to ten ktoś, prawie nigdy nie pragnął, a tym bardziej nie próbował, zrobić czegoś więcej niż rejestracja pojedynczych piosenek przeznaczonych na single. No a ponieważ ten wstęp, jak to wstęp, do czegoś prowadzi, to wyjaśnię, że napisałem go, bo zespół, którym zaraz się zajmę, stworzył tak naprawdę tylko jeden wspaniały utwór, co sprawia, iż teoretycznie, można go nazwać grupą jednego dzieła. Tyle tylko, że muszę tu dodać, że ów utwór, to coś więcej niż jakiś radosny hit do wielokrotnego tańco-słuchania, bo ma... 17 min i 5 sekund!

Dobra nazwa, w świecie rock’n’rolla, jest często kluczem do sukcesu. Może zaciekawić, zelektryzować i do tego jeszcze zasugerować jaką muzyką zajmuje się ochrzczona w ten czy inny sposób formacja. Dla przykładu, proszę sobie wyobrazić, co by było, gdyby dajmy na to zespół o szyldzie Big Cyc grał progresywnego rocka, a Oddział Zamknięty disco-polo. Ucieszne! Ale wracając do meritum poinformujmy się, że interesujący nas teraz Iron Butterfly (Potrzebowałem nazwy, która by nas wzniosła. Chcieliśmy być naprawdę dobrzy. To miała być mieszanka heavy, delikatności i przyjaźni...) zrodził się w 1966 r. w San Diego, w Kalifornii. Jego założycielem był zacytowany powyżej, dysponujący świetnym głosem organista Doug Ingle. W pierwszym okresie towarzyszyli mu: Darryl DeLoach - śpiew; Jack Pinney - bębny; Danny Weis - gitara i Greg Willis - bas. Owa piątka postanowiła stworzyć własną mieszankę tego co robili psychodeliczni już wtedy Beatlesi i drapieżno-bluesowy Cream. Nie minęło jednak wiele czasu a kwintet przeszedł pierwszy wstrząs, bo porzucili go Willis i Pinney, a na ich pozycjach pojawili się Jerry „The Bear” Penrod oraz Bruce Morse. Na początku 1967 grupę odkrył któryś z łowców talentów z firmy Atlantic, co w efekcie doprowadziło do zawarcia umowy dającej jej możliwość nagrania pierwszego albumu. Zanim jednak do tego doszło, formacja przeszła jeszcze jedną, zdecydowanie ważniejszą zmianę personalną. Otóż za perkusję, zastępując Morse’a, trafił inteligentny i dobrze wykształcony (co, moim zdaniem, daje się jakoś wyczuć w jego grze) Ron Bushy. Potem, czyli już w lecie, w Hollywood, Żelazny Motyl zarejestrował swój debiutancki długograj – „Heavy”. Zanim jednak ten trafił do sklepów, zespół znów przeszedł trzęsienie ziemi. W jego efekcie, do osieroconych Douga i Rona dołączyli: 17-letni gitarzysta Eric Brann oraz o 5 lat od niego starszy basista Lee Dorman. A ponieważ promotorzy grupy zaniepokojeni ciągłymi zmianami jej składu zaczęli się zastanawiać nad wycofaniem się z kontraktu, przestraszeni muzycy wzięli się ostro do pracy i przez trzy miesiące ćwiczyli nowy materiał. Koniec końców, dzięki perfekcyjnemu przygotowaniu (i ograniu na koncertach) nagrali go w trzy dni w Nowym Jorku. Wydawnictwo trafiło do sklepów w czerwcu 1968 r. i natychmiast odniosło niebywały sukces sprzedając się w 2-milionowym nakładzie! Potem na liście bestsellerów pozostawało przez ponad 120 tygodni!

„In-A-Gadda-Da-Vida” – longplay. Jego pierwsza część, 19-minutowa strona „A”, to pięć pojedynczych utworów. Wszystkie są dość melodyjne, dość ciężkie, dość hipnotyczne. Dość – to znaczy, że były wystarczająco udane, aby bez cierpienia ich słuchać, ale jednocześnie zbyt mało piękne i oryginalne, aby się nimi jakoś szczególnie zachwycać.

„In-A-Gadda-Da-Vida” – suita. Trzeba przyznać, że jej tytuł jest równie intrygujący (ma coś w sobie mistycznego) co dziwny (jest zniekształceniem słów „In The Garden Of Eden”). A cóż ich autor miał na myśli? Oto co na ten temat powiedział Ron Bushy: Wpadłem do domu około 3 nad ranem i przyniosłem pizzę. Doug zagrał mi piosenkę, którą napisał. Wypił cały galon czerwonego wina. Grał ją na organach i śpiewał. Był tak pijany, że wychodziły mu inne słowa. Pomyślałem, że będzie fajnie i napisałem tytuł fonetycznie. No dobrze, czas płynie, miejsca ubywa, a my wciąż jeszcze jesteśmy na ziemi. Pora wyruszyć do raju. Start! Organowa introdukcja, po której wchodzi podpierająca cały utwór figura rytmiczna. Zaczyna skrzeczeć gitara i pojawia się potężny głos. Gdy Ingle śpiewa refren, robi się iście nieziemsko. Długie, orientalne, hipnotyzujące sola instrumentów powoli się uspakajają, aż do chwili gdy zostajemy sam na sam z perkusją. A potem... To co w następnych 150 (tylko!) sekundach zagrał Bushy przeszło – i to już dawno - do legendy legend. Bo ów fragment jest najbardziej fascynującym popisem bębnienia w całej historii rocka (a może nie tylko). W dodatku owo solo zostało tak nagrane, że dźwięki dosłownie fruwają pomiędzy głośnikami. Później, czyli od dziewiątej minuty, znów odzywają się organy i gitara, a wszystko, stopniowo narastając, wraca do punktu wyjścia.

Gdyby Iron Butterfly nie nagrał nic innego...

 

Jerzy Skarżyński