Czas płynął, a Bowie razem z nim. Powodował zgorszenie i zachwyt. Inspirował całe pokolenia. Musiał czekać na zrozumienie ze swoją muzyką aż do 1969 roku, kiedy to „Space oddity” zachwyciła świat. Jej pierwsza wersja wybrzmiała w kosmicznej ciszy, jednak gdy człowiek postawił stopę na księżycu album wznowiono, a piosenkę przearanżowano. Tym razem orbitowała na listach przebojów przez całe tygodnie.



Pozyskani w ten sposób fani dostali obuchem między uszy już na albumie „The Man who sold the world” zaledwie rok później. Nowa płyta miała się nijak do albumu poprzedniego.



Piosenka ta po latach otrzymała drugą młodość za sprawą grupy Nirvana, która nagrała te piosenkę w wersji akustycznej. Z biegiem czasu stało się jasne, że Bowie to artysta, którego nie da się umieścić w szufladzie z krótkim, definiującym podpisem.

Ostatnie 18 miesięcy życia Bowiego to walka z rakiem. Śmierć na te straszną chorobę wypada ładnie tyko w filmach. Mimo to, Bowie potrafił nas zaskoczyć, przerazić, zmusić do myślenia i analizowania teledysku oraz piosenki „Blackstar”.



Trudno się oprzeć wrażeniu, że mimo bólu i cierpienia artysta podporządkował swojej twórczości także i tę straszną chorobę, jak i smierć. Poczekał do swoich 69 urodzin, wydał płytę i zniknął w czeluściach „szafy”.


A jak WY go wspominacie?

 

 

 

Paweł Sołtysik