Poprzednia moja opowieść poświęcona była najmniejszemu możliwemu zespołowi (nie licząc Mike’a Oldfielda) – czyli duetowi. I to w dodatku duetowi, który zamiast korzystać z jakiejś wymyślnej nazwy, używał po prostu nazwisk tworzących go artystów – Paula Simona i Arta Garfunkela. W tej natomiast pogawędzę o kwartecie, który choć także stworzył swój szyld na bazie nazwisk swoich członków, to jednak, w jego wypadku, powód zastosowania takiego rozwiązania, był diametralnie inny. Otóż Simon i Garfunkel zostali ochrzczeni tak a nie inaczej, bo zażyczył sobie tego szef wydającej ich pierwszą płytę wytwórni Columbia (prawdopodobnie chodziło mu o to, żeby słuchacze potraktowali młodych wokalistów jak zwyczajnych „chłopców z sąsiedztwa”), natomiast muzycy Crosby, Stills, Nash & Young nazwali się w ten sposób, aby oznajmić światu, że to właśnie Oni (a nie kto inny) ze sobą współpracują. Właśnie Oni, bowiem w momencie tworzenia formacji, każdy z nich był już prawdziwą gwiazdą. Dodam tu, że od tej pory zastosowanie takiego rozwiązania było równoznaczne z daniem sygnału, iż oto powstała kolejna „supergrupa”. I choć oczywiście już wcześniej funkcjonowały zespoły bez wątpliwości zasługujące na tego typu miano (choćby Cream), to dopiero od momentu pojawienia się CSN&Y (bardzo często tego typu nazwy skracano w ten właśnie sposób), zaczęła się prawdziwa moda na tego typu układy personalne. Wystarczy wspomnieć choćby o Emerson, Lake And Palmer (później też Emerson, Lake And Powell); Beck, Bogert And Aplice; czy West, Bruce And Laing.

U zarania powstania interesującego nas dzisiaj kwartetu tkwią przetasowania personalne w dwóch formacjach i rozpad trzeciej. I tak w 1967 r. doszło do ostrych tarć w łonie amerykańskiego zespołu The Byrds. W ich wyniku odszedł od niego wokalista i gitarzysta David Crosby. Tak się złożyło, że niewiele później, inna, a też folk-rockowa grupa z USA – Buffalo Springfield, dokonała swojego żywota. Tym samym na bezrobocie trafił jej filar, śpiewający „wioślarz” – Stephen Stills. Jak łatwo się domyśleć obaj panowie zaczęli coś razem kombinować. W tym samym czasie współliderem szalenie wówczas popularnej brytyjskiej grupy The Hollies był jej wokalista i instrumentalista - Graham Nash. Już wcześniej, w 1966 r., jeszcze podczas brytyjskiego turne The Byrds, doszło do jego spotkania z Crosbym. Panowie zapałali sympatią do siebie. Dwa lata później, tym razem w czasie występów Wyspiarzy w Californi, David i Graham zetknęli się po raz drugi. Tym razem nie tylko sobie pogadali, ale także wzięli udział w przyjęciu, które zorganizowała wokalistka słynnych wówczas The Mamas And The Papas - Cass Elliot i w jego trakcie, razem z też tam obecnym Stillsem, wspólnie wykonali jedną z kompozycji tego ostatniego. I wówczas cała trójka poczuła, że dzieje się coś naprawdę niezwykłego. Efekty – odejście Nasha od The Hollies i powstanie tria Crosby, Stills & Nash. A ponieważ cała trójka była już bardzo popularna i zdolna, to nie miała specjalnego kłopotu z szybkim nagraniem wspólnego longplaya. Ten, jako „Crosby, Stills & Nash” został wydany w czerwcu 1969 r. i nie tylko rozszedł się w ponad 2-milionowym nakładzie, lecz także przeszedł do legendy jako dostarczyciel repertuaru, który zespół wykonał na festiwalu w Woodstock. Co ciekawe: raz - był to dopiero drugi występ grupy na żywo i dwa - w jego w końcowej części, trio rozrosło się do kwartetu. Oto bowiem dołączył do niego inny były muzyk Buffalo Springfield – Kanadyjczyk Neil Young. Nie był to oczywiście przypadek, bo już wcześniej zapadła decyzja o ich współpracy. Stała za nią, potrzeba wzmocnienia CS&N dobrym instrumentalistą i fakt, że cała trójka dobrze znała oraz od lat ceniła Younga. Po wielkim sukcesie w Woodstock przyszła pora na kolejne koncerty i pracę nad nowym albumem. Ten, firmowany logicznie wydłużoną do Crosby, Stills, Nash & Young nazwą, ukazał się w marcu 1970 r. Nadano mu bardzo podobający mi się (ze względu na audycję „Déjà Vu Listy Niezapomnianych Przebojów”) tytuł - „Déjà Vu”.

Czas zatem przeżyć „Déjà Vu”. Jako pierwszy staje nam przed uszami piękny, mocno folk-rockowy temat „Carry On”. Na pierwszym planie rewelacyjne uzupełniające się partie wokalne (najprościej - harmonie jak u Simona & Garfunkela tyle, że podniesione do kwadratu), a na drugim efektownie łkająca gitara. W środku za sprawą organów Hammonda robi się psychodelicznie. Dwójka jest bardziej przebojowa i countrowa (słychać miauczącą pedal steel gitar, na której gościnnie gra Jerry Garcia z Grateful Dead). Ma tytuł „Teach Your Children”. Trójka – „Almost Cut My Hair” – to przeszywający protest-song Crosbiego przeciw pomysłowi, że... można od kogoś zażądać ścięcia włosów. Dziś brzmi to dość śmiesznie, ale w czasach Dzieci Kwiatów, było to równe próbie odebrania komuś wolności! Zaraz potem pojawia się kolejne arcydzieło. Tym razem Neil Young swoim wysokim głosem przeszywająco smutno śpiewa „Helpless”. W tle piękne chórki pozostałej trójki. Numer 5 to... świetna wersja songu „Woodstock” Joni Mitchell. Szkoda pisać! Arcyklasyka! Potem „lecą”: obsesyjno-hipnotyczne, zmienne w tempie i iście bajkowo rozłożone na głosy „Déjà Vu”; urocze oraz zwiewne „Our House” (w roli głównej Nash); nastrojowo ballada Stillsa „4 + 20”; „Country Girl” – rewelacyjna minisuita (tylko 5 min!) Younga, w której instrumentacja przenosi nas w świat prawie progresywny i wreszcie wspólne dzieło Stevena oraz Neila – „Everybody I Love You”, trochę zbyt hałaśliwy (zważywszy na poprzedniczki) rock.

I na koniec – całkiem serio: „Déjà Vu” to wokalna matka późniejszych rozkoszy serwowanych nam nie tylko przez Rare Bird czy Wishbone Ash, ale także Porcupine Tree, Flower Kings oraz im podobnych!